Jeśli śmierć jest tak delikatna i piękna, jak nowa płyta zespołu James, to ja mogę umierać choćby jutro.
James to moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenionych brytyjskich zespołów z kręgu szeroko pojętego britpopu czy alternatywnego rocka, przynajmniej po tej stronie kanału La Manche. Muzyczna wrażliwość Manic Street Preachers, umiłowanie do elektroniki a la New Order i przebojowość U2 - czegóż chcieć więcej? Może to brak szczęścia, dobrej promocji, a pewnie i wytrwałości sprawił, że w muzyce kapeli Tima Bootha rozkochani byli głównie jej rodacy.
Reaktywowany siedem lat temu James nic jednak sobie z tego nie robi i z godną szacunku pasją serwuje kolejne udane, pełne dźwiękowych kolorów płyty - "Le Petite Mort" jest kolejną z nich. To porcja dziesięciu przebojowych kawałków, z potencjałem bez mała stadionowym, ale jakby skromnych, introwertycznych, często przepełnionych angielską flegmą. Posłuchajcie "Frozen Britain", numeru, którego nie powstydziłoby się Oasis, o ile odważyłoby się przyznać do inspiracji Duran Duran. Kawałek gna do przodu, czaruje donośnym refrenem, ale w gruncie rzeczy zmusza raczej do zadumy, niż dzikiego tańca.
Bezsprzecznie najlepszą piosenką na "Le Petite Mort" jest singlowa "Moving On". To kompozycja z cyklu: słyszę ją pierwszy raz, a mam wrażenie, jakbym znał całe życie. Bynajmniej nie chodzi o to, że to kopia jakiegoś przeboju. Nie, ona jest tak naturalnie zwiewna, przebojowa, ułożona "w punkt", opatrzona w bezbłędny refren, który za nic nie chce wylecieć z głowy. Zresztą wcale nie mam jej zamiaru przepędzać, gdyż to dla mnie jeden z najlepszych kawałków tego roku.
Nie podejrzewam, by po premierze "Le Petite Mort" na świecie nagle zapanowała moda na James, ale z całych sił namawiam was do jej przesłuchania. Będziecie mieli czym błysnąć w towarzystwie.
Jurek Gibadło