Neil Finn

Dizzy Heights

Gatunek: Alternatywa

Pozostałe recenzje wykonawcy Neil Finn
Recenzje
2013-12-23
Neil Finn - Dizzy Heights Neil Finn - Dizzy Heights
Nasza ocena:
6 /10

O nowozelandzkim artyście zrobiło się dość głośno po premierze pierwszej części kinowego "Hobbita". Internet dosłownie oszalał na punkcie "Song of the Lonely Mountain", tak jak swego czasu na każdym kroku można było usłyszeć duet Gotye/Kimbra.

Nie trzeba było więc długo czekać na solowy album lidera grupy Crowded House, i jak to bywa z rzeczami robionymi na szybko, nie wszystko się udało. Bezsprzecznie jest na "Dizzy Heights" masa materiału raczej ze średniej półki, mało interesującego. Nie chodzi nawet o brak melodii, bo u Finna przyjemnych melodii jest multum - na tym gruncie jawi się nawet Nowozelandczyk jako dziedzic muzycznej wrażliwości Chrisa de Bourgha (z lekkimi skokami w stronę The Beatles) - ale podlanego alternatywno rockowym sosem z domieszką nawet funk i indie popu, osnutych mgiełką dyskotek z przełomu lat 70/80. Chodzi bardziej o to, że nawet jeśli utwór ma przebojowy charakter, to jego potencjał nie jest w pełni wykorzystany przez aranżację. Większość piosenek jest zbyt stonowana, za spokojna, leniwa i nudna, chociaż na bardzo przyzwoitym poziomie melodii. Ogólnie album brzmi mało wyraziście, dźwięk jest lekko wycofany, przez co "Dizzy Heights" szybko przekształca się w tło, nie angażuje.

Dużo ciekawiej robi się, gdy Finn odchodzi od swojego modelu piosenek rozrywkowych i zaczyna eksperymentować. Leniwe, oniryczne "Impressions" to kawałek niezwykle przyjemnych dźwięków, "Divebomber" sięga do tradycji na miarę quasi-ambientowych eksperymentów Björk, pełne niepokoju "White Lies and Albis" zaś nie powstydziłyby się na swoim albumie nawet uznane zespoły art-rockowe. Całość wieńczy przyjemna miniaturka na fortepian w stylu wspomnianego już Chrisa de Bourgha "Lights of New York".


Gdyby tylko Finn oddał produkcję w ręce kogoś mocniej zaangażowanego we współczesność, kto podbiłby przede wszystkim rytm, to słuchacz otrzymałby kilka świetnych przebojów. Dave Fridmann jest oczywiście świetnym fachowcem, ale głównie od psychodelii, art-rocka, alternatywy i popu z przymiotnikiem dream, gdy tymczasem materiał Nowozelandczyka potrzebował mniej onirycznej atmosfery, a więcej radiowej werwy. Pewnie dlatego też świetnie wyszły utwory ambitniejsze, a tym o charakterze piosenkowym brakło charyzmy, bowiem mimo ciekawych melodii, nie przykuwają uwagi na dłużej.

Grzegorz Bryk