Wigowie - cóż za przekorna nazwa dla zespołu, który śpiewa o miłości i raczej nie ma zamiaru niczego zmieniać.
Trójka kolegów z Athens, miasta R.E.M., zaczęła swoją przygodę z rockiem 10 lat temu, zdążyła wydać kilka płyt, zagrać wiele koncertów ze sławami gitarowego świata, ale sława jakoś na nich nie spadła. Nie spodziewam się, by dzięki albumowi numer cztery, "Enjoy The Company" miało się cokolwiek zmienić w tej materii, choć mamy do czynienia z zestawem niezłych piosenek.
The Whigs absolutnie niczym nie zaskakują - ani z perspektywy historii muzyki rozrywkowej, ani nawet swojej własnej. Mamy do czynienia ze zgrabnym, osadzonym w średnich tempach graniem. Może już nie tak garażowym, jak na początku kariery zespołu, ale nadal inspirowanym prostą gitarową przebojowością. Wyczujemy tu wpływy i country, i dokonań Kings Of Leon, czy wreszcie brit popu. Motyw sześciu strun ma być łatwy do zapamiętania, refren przebojowy, brzmienie przystępne, ale nie sterylnie wymuskane. Słowem - wszystko się zgadza.
Jedyne zaskoczenie, jak zgotują nam Wigowie, to numer otwierający "Enjoy The Company", "Staying Alive" - no bo któż rozpoczyna płytę od kawałka trwającego ponad 8 minut (gdy inne mają po trzy)? Piosenka ma zapamiętywany, ładny riff, ale przekornie rozjeżdża się w połowie, przemienia się w noise'ową sieczkę. I to mi się podoba!
Sympatyzuję też z takimi kawałkami, jak "Gospel", "Tiny Treasures" czy "Rock and Roll Forever", które prezentują mocne wcielenie The Whigs. Zdrowe rock'n'rollowe grzanie to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Trochę gorzej rzecz ma się ze spokojniejszymi piosenkami. "After Dark" i "Thank You" to nudne, półakustyczne Popieliny, które znalazły się tu chyba tylko po to, by płyta trwała więcej, niż 30 minut…
Krótko mówiąc - obcujemy z niezobowiązującym materiałem, który przyjemnie dudni sobie w tle, ma kilka mocnych punktów, ale tak naprawdę niczym szczególnym się nie wyróżnia. Poznać, przesłuchać, odłożyć na półkę, zapomnieć.
Jurek Gibadło