Na początku było Joy Division. Później... mamy 2013 rok, a na scenie dwa zespoły, których by nie było, gdyby nie Curtis i spółka. Oba, Editors i The National, wydały w tym roku znakomite krążki.
Jednak gdybym miał wskazać ten lepszy, byłoby to wydawnictwo Amerykanów. O ile Editors wciąż poszukuje własnej tożsamości muzycznej, o tyle The National to artyści świadomi tego co i jak chcą osiągnąć.
Znowu to zrobili. Od wydania przełomowego "Boxer" konsekwentnie podążają własną drogą. Wciąż słychać echa Joy Division, ale wplecione w ich indywidualny, rozpoznawalny na pierwszy rzut ucha styl. Ponownie ich album odniesie sukces mierzony ilością sprzedanych kopii, jestem o tym przekonany, a wszystko jakby wbrew samej muzyce The National (skromnej) i postawie zespołu (wycofanej). Kapela wciąż potrafi tworzyć proste utwory, jednocześnie nie popadając w kompozycyjny banał, jaki stał się udziałem na przykład Coldplay.
The National przypominają mi trochę mistrzów amerykańskiej alternatywy Calexico. Podobnie jak ich koledzy o dłuższym stażu zatrudniają pokaźną liczbę muzyków sesyjnych (około trzydziestki) nie po to, by atakować słuchacza epickim rozmachem i bombastycznymi dźwiękami, tylko po to, by wzbogacić aranżacyjnie oszczędne kompozycje. Na dodatek mają niezwykle lekka rękę w pisaniu znakomitych tematów, które z miejsca przykuwają uwagę słuchacza. Nie chodzi o radiową przebojowość, jaką miejscami charakteryzowało się "High Violet", mimo to piosenki na "Trouble Will Find Me" są na swój sposób chwytliwe.
"Trouble Will Find Me" otula słuchacza swym ciepłym brzmieniem, a jednak echo zimnej fali pobrzmiewające w utworach chroni przed przegrzaniem. Numery spokojnie płyną jeden po drugim, raz dryfując, innym razem wpadając w nieco bardziej porywisty prąd, powodując delikatne wzburzenie wody. Bez niepotrzebnego zgiełku, bez hałasu, bez fajerwerków, którymi tak często epatują indie rockowcy. Dajemy się porwać sekcji rytmicznej, która pewnie prowadzi przez płytę. Ulegamy dźwiękom kreowanym przez gitarzystów, którzy z wielką wprawą wypuszczają poszczególne nuty składające się na wciągające tematy. I pianino, i smyczki, i instrumenty dęte mają swoje pięć minut, podrzucają kolejne brzmienia, nie dominują nad resztą, jedynie podkreślą, mocniej zarysują ten czy inny temat.
I ten wokal Berningera. Niesamowity, tyle w nim głębi, przedziera się przez ciemny las ludzkiej duszy penetrując ścieżki mniej uczęszczane, szlaki zapomniane. Weźmy choćby tekst i muzykę (genialny gitarowy temat) "Fireproof". Poruszający, przeszywający człowieka na wskroś kawałek. Zresztą, tak jak cała reszta. Amerykanie umiejętnie operują na granicy dźwięku i ciszy. Mamy wrażenie, że słuchamy muzyków, którzy po prostu wzięli instrumenty do ręki i zaczęli grać spontanicznie, co im w duszy siedzi. Paradoks, bo jednocześnie mam świadomość, że wszystko jest na swoim miejscu, żadnego zbędnego dźwięku, więcej, mniej, dokładnie ile trzeba.
Mało jest płyt, które balansują na styku komercji i niszy. To jest jedna z nich. Należy się tylko cieszyć z faktu, że takie zespoły funkcjonują i nagrywają małe arcydzieła. The National to twórczość pozbawiana pretensji, skromna, chwytliwa i poruszająca. "Trouble Will Find Me". Być może. Na razie dopadła mnie muzyka Amerykanów. I nie chce puścić.
Sebastian Urbańczyk
Zdaniem Grzegorza Pindora:
Szósty album amerykańskiego The National to niewątpliwie jedno z ciekawszych tegorocznych wydawnictw. Jak zawsze smutni, nieco posępni, targani emocjami, przesiąknięci nostalgią, samotnością i … szczerością, raczą nas swym nowym dziełem ku uciesze - a może również - rozpaczy słuchaczy.
Grupa sama sobie stawia pomnik cementujący ich sukces w rockowym mainstreamie. "Trouble Will Find Me" - biorąc pod uwagę progres, jaki towarzyszył każdej kolejnej płycie - to jak do tej pory chyba najbardziej dopracowane, spójne, i (co jest zaletą) przyjemnie jednostajne dzieło. Album będący kwintesencją The National, dowodem świadomości własnej wartości i statusu na scenie. Trzynaście nowych piosenek przynosi nam solidną dawkę łatwo przyswajalnego, kojącego duszę - choć nie zawsze - gitarowego grania. Dla metaluchów, takich jak ja, słuchanie podobnej muzyki to niemałe "guilty pleasure", ale właśnie o to chodzi. Aby dać się porwać dźwiękom odmiennym, znacznie mniej skomplikowanym, subtelnym, pełnym fantastycznych łatwo zapamiętywanych melodii, konkretnej, utrzymanej przez cały czas trwania albumu atmosfery. Co więcej, dać się ponieść swobodzie i przestrzeni, która towarzyszy The National, podyktowanej brakiem zaskakujących zmian temp, wolnej od popisów poszczególnych instrumentalistów.
Innymi słowy, obcowanie z "Trouble Will Find Me", oprócz zastrzyku smutku, uspokaja i relaksuje. Nie, nie jest to easy listening, ale lekkość materiału zawartego na tym wydawnictwie nie pozwala na inny odbiór. Co prawda, momentami brakuje mi zadziorności, mocniejszych akcentów mających zaznaczyć konkretny upust dla TYLU skrajnych, bo trzymanych po ciemnej stronie emocji, ale trudno. Zresztą, czego ja wymagam od mistrzów melancholii. Niech piszą kolejne hymny dla młodego pokolenia, niech jeszcze częściej korzystają z fortepianu, a przede wszystkim, niech częściej odwiedzają naszą część kontynentu, gdzie w czasach coraz bardziej widocznego kryzysu społeczno-ekonomicznego, jak i tożsamościowego tylko oni mogą załagodzić panujące nastroje. Mając w zanadrzu takie przeboje, jak "Sea of Love" czy "Don’t Swallow The Cap" nie może być inaczej.
8/10
Grzegorz "Chain" Pindor