Myslovitz stanęli przed najtrudniejszym zadaniem w karierze - nagrania płyty bez Artura Rojka. Zawiadamiam, że podołali.
Trudność owego przedsięwzięcia raczej nie wynika z faktów, bo gdyby spojrzeć na nie, z zespołu odszedł raptem jeden z pięciu równorzędnych palców. Sęk w tym, że był to kciuk, członek najbardziej rozpoznawalny, widoczny, choć przecież pozostali mieli dokładnie taki sam udział (a może i większy) w powstawaniu hitów jednej z najważniejszych rockowych kapel w Polsce. Rozstanie odbyło się w medialnie przyjaznej, bezbolesnej atmosferze, z automatyczną wymianą gardłowego (został nim Michał Kowalonek). Niemniej gdy czyta się wywiady, w których wszyscy dziennikarze uparcie pytają o wydarzenia z zeszłego roku, a członkom zespołu ciężko jest nawet wypowiedzieć nazwisko Rojka, znać, że mamy do czynienia z wydarzeniem z wagi superciężkiej.
Myslovitz, mimo że po 20 latach kariery właściwie nie muszą nam niczego udowadniać, stanęli więc przed nie lada wyzwaniem: pokazać niedowiarkom, że ten skład ma prawo bytu udokumentowane dobrymi piosenkami. Kto spodziewał się, że efektem będzie rozedrgana, pełna niepokojów płyta, ten się bardzo zdziwi. "1.577" to bowiem - przyznam, że i dla mnie nieoczekiwanie - pogodny krążek. Nie ma tu marudzenia na los, użalania się nad sobą, wykrzykiwania w stronę Artura zakamuflowanych oskarżeń. Jest jakiś niewysłowiony luz, pewna doza melancholii, świadomość stanu przejściowego, ale i światło, pogoda ducha. Złe emocje opadły, teraz podnosimy głowy ku słońcu, by wreszcie odetchnąć i zacząć żyć na nowo.
Wspomniałem o przejściowości - wynika ona z faktu, że dziewięć z dziesięciu utworów powstało jeszcze podczas poprzedniej sesji (a więc bez Kowalonka), do płyty "Nieważne jak wysoko jesteśmy…", które nie znalazły się tam z powodu braku tekstów. Po przesłuchaniu "1.577" i wspomnianej poprzedniczki już wiem dlaczego - to właśnie na albumie z 2011 roku panował mrok, to tam dały o sobie znać lęki, natomiast nowe kawałki są ich przeciwieństwem, przejściem do porządku dziennego nad przeszłością. Najlepszym przykładem jest spokojny, trochę odrealniony "3 sny o tym samym" podsumowany pięknym zdaniem: "To jest właśnie czas, który zmienia mnie na nowo/A ja, dla mnie starczy, że jestem teraz tu przy Tobie."
Takich perełek uświadczymy tu zdecydowanie więcej: równie senny, cudownie kojący jest "Telefon", jedyny kawałek, który w całości powstał przy udziale Michała Kowalonka i zdaje się być potwierdzeniem, że nowy wokalista jest lekiem na całe myslovitzowe zło. "Koniec lata" ma w sobie nerwowy elektroniczny puls, z tekstem opowiadającym o końcu, ale przedstawionym jakby od niechcenia. Nie chce nam się płakać, wolimy raczej spalić papierosa i pójść dalej. "Jaki to Kolor?/GFY" to rzecz wykrzyczana do niedowiarków, ale też zadziwiająco lekka, prowadzona przez gitarę akustyczną, z popowym wręcz refrenem, a druga część utworu, "Jaki to kolor?/4:00" okazuje się psychodeliczną, bliską pinkfloydowym "Echoes" jazdą, ukazującą kolejną, pozytywnie schizofreniczną twarz Myslovitz.
Jestem pewien, że dzięki "1.577" zespołowi uda się zrzucić z siebie potężne jarzmo rozstania z frontmanem i przekonać wszystkich, że jest on składem pięciu świetnych muzyków, a nie tylko jednego.
Jurek Gibadło