Z pewnością nie obejdzie się bez burzliwych dyskusji, co "Comedown Machine" w ogóle robi w dyskografii The Strokes. Najnowszy album grupy należącej do czołówki wykonawców alternatywnych można pokochać albo znienawidzić.
The Strokes, nagrywając w legendarnym studio Electric Lady, założonym przez Jimiego Hendrixa, wracają po 2 letniej przerwie z piątym longplayem. "Comedown Machine" jest przede wszystkim inny, niż poprzednie produkcje. Myślałem, że tym razem, gdy Julian Casablancas był obecny ciałem, a nie duchem, jak miało to miejsce przy rejestracji "Angles", The Strokes nagrają naprawdę dobry, stylowy materiał. Czyżby porzucili dotychczasowe brzmienie na rzecz dyskotekowych syntezatorów? A może "Comedown Machine" jest pewnego rodzaju przystankiem w poszukiwania nowego brzmienia?
Nie jest to album odkrywczy, bowiem elementy, jakie w nim zawarli, tj. syntezatory a’la Kraftwerk lub Depeche Mode z wczesnych lat, czy wstawki w stylu new wave od dawna są już ograne. Jednak mimo wszystko The Strokes dalej potrafią tworzyć stylowe, chwytliwe utwory. Weźmy jako przykład "All The Time" czy "Partners In Crime". To energiczne kawałki, oparte na dynamicznych riffach, które są najbardziej zbliżone do stylistyki zespołu z dawnych produkcji. Dokładnie w samym środku płyty znalazła się najbardziej obiecująca kompozycja - "50/50". To zdecydowany faworyt tego krążka. Brzmi zadziornie, wręcz punkowo, a do tego niedbały, leniwy wokal - wszystko, co lubię u The Strokes.
Otwierając płytę, której okładka stylizowana jest na grafikę albumów winylowych zamierzchłych czasów, wyciągam książeczkę. Jak zwykle oczekując tekstów utworów, trzymam w dłoniach składaną czerwoną kartkę, na której każda część zarezerwowana jest dla czarnych sylwetek każdego z członków formacji. "Comedown Machine" nie jest krążkiem, o którym mówiłoby się długo i z sympatią, ale na pewno znajdą się osoby, które będą wielokrotnie dręczyć go przyciskiem replay. Miejmy nadzieję, że ostatni album Amerykanów w ramach kontraktu z RCA jest jedynie podróżą w stronę innych brzmień, a nie stałą zmianą stylistyki.
Wojciech Margula