To zadziwiające jakie stylistyczne salto wykonała kapela Kalena Nasha i Krisa Sampsona w ciągu zaledwie dwóch lat.
Debiutancki krążek "Moonlight Revival" (2010) był głęboko osadzony w klimatach southern rocka przywodząc na myśl dokonania takich marek jak Lynyrd Skynyrd czy Creedence Clearwater Revival. Daleko było wprawdzie jakością grupie Ponderosa do wspomnianych, ale sama muzyka bujała jak najbardziej miło.
Obecnie zespół dokonał gatunkowej rewolty i jest już zupełnie w innych rejonach muzycznych, tak jakby debiut okazał się totalnym niewypałem i twórcy chcieli o nim jak najszybciej zapomnieć. "Pool Party" eksploatuje bowiem tereny psychodelicznego indie rocka momentami przypominając brzmieniem twórczość Fleet Foxes, a onirycznym nastrojem Cocteau Twins - na myśl przychodzi też stworzona przez Gilmoura część ze studyjnej "Ummagumma" (1969) Pink Floyd. Nieprzypadkowo zresztą wydawnictwo zdobi pastelowa okładka (przypominająca trochę tą z "The 2nd Law" Muse) ze zdjęciem meduzy, a tytuł albumu sugeruje konotacje z wodą.
Charakterystyczne brzmienie nowego krążka uzyskali muzycy Ponderosa dzięki nieustannemu stosowaniu dublowanych wokali, chórkowych wokaliz w tle, pogłosu i delay'a, co sprawia, że muzyka jest przestrzenna, ale i z lekka przytłumiona - jakby wydostawała się spod wody, nadaje to kompozycjom sennie psychodelicznego klimatu. Gatunkowa rotacja akurat zespołowi wyszła na dobre, bo i panowie z Ponderosa chyba mocno dusili się w skostniałych już ramach southern rocka, skutecznie zresztą blokujących im dotarcie do większej rzeszy słuchaczy.
Obecnie jest to zespół, który nie trafia swoją twórczością jedynie do pachnących tanią whisky bywalców zadymionych knajp i kierowców ciężarówek, ale spokojnie mógłby ruszyć na podbój większych festiwali lubujących się przecież w indie rockowych dźwiękach. Może się spodobać tym bardziej, że jego brzmienie jest jednak na tyle oryginalne by Ponderosa mogli zostać zauważeni pośród gąszczu kapel parających się alternatywnym rockiem. "Pool Party" nie jest wprawdzie materiałem mogącym dokonać jakiejś większej rewolucji w muzycznym półświatku, ale jest tu kilka naprawdę porządnych, charakternych i co najważniejsze, zapadających w pamięć utworów.
Wyróżnić warto przede wszystkim otwierający album "Here I Am Born" - rozpędzający się od początkowych pomruków wokalisty, aż po perkusyjny łomot; "Black Hill Smoke" z kolei ciągnie nas w rejony starego psychodelicznego rocka; "Navajo" natomiast spokojnie mógłby uchodzić za wizytówkę "Pool Party", bo jest tym kawałku wszystko, co najlepsze w nowym wcieleniu Ponderosa: gęsty klimat, przyjemne wokale, specyficzna dla krążka atmosfera i całkiem przyjemne instrumentarium. Dalsza część albumu jest już niestety nieco słabsza, bo począwszy od beatlesowego "Heather" zespołowi jakby zaczynało brakować konceptów - wciąż jesteśmy w charakterystycznym dla "Pool Party" klimacie, ale piosenki robią już mniejsze wrażenie i melodie też jakby bez pomysłu. Na koniec jest jeszcze miła kołysanka w postaci "Cold Hearted Man".
Ogólnie nowy album Ponderosa to całkiem przyjemna ciekawostka, która na pewno spodoba się fanom nieco odrealnionego, onirycznego klimatu. Zespół miał pomysł na brzmienie i konsekwentnie się go trzyma, tworząc przy tym płytę o spójnej, pachnącej psychodelią atmosferze. Na pewno warto posłuchać i samemu się przekonać, czy takie dźwięki posmakują.
Grzegorz Bryk