Swój dziewiąty rok istnienia Amplifier świętuje czwartym studyjnym albumem "Echo Street".
Po świetnie przyjętym, dwupłytowym "The Octopus" (2011) grupa z Manchesteru serwuje swoim słuchaczom rzecz może - wbrew temu co mówił frontman Sel Balamir - nie najlepszą w dotychczasowej dyskografii, ale na pewno godną chwili uwagi.
Niewiele się w stylistyce Amplifier zmieniło, bo to wciąż rock alternatywny z domieszką progresywnych naleciałości, trochę jakby Oceansize wymieszane z Pineapple Thief i Gazpacho, czyli nurt, który niemałe grono swoich stałych słuchaczy zdążył już zgromadzić. Charakterystyczne jest tu powolne, post-rockowe tempo z soundgardenowym (trochę też toolowym) brzmieniem, gdzie utwory rozpędzają się od początkowo delikatnych gitar, aż po masywną ścianę dźwięku. Na tle tych momentami ocierających się o space rock klimatów przyjemnie i spokojnie podśpiewuje sobie Balamir, często wzbogacając utwory o swoiste dla "Echo Street" chórki oparte na powielonej wokalizie frontmana, a budującej całkiem miłą, sielską atmosferę (jak chociażby w rozpoczynającym album "Matmos").
Na spore uznanie zasługuje na "Echo Street" kompozytorska dojrzałość Amplifier, oraz kompozycyjny rozmach - grupa jak za starej szkoły pisarskiej trzyma się przyjętego schematu "wstęp - rozwinięcie - zakończenie", stosuje momenty zwrotne i zawsze kończy mocną, muzyczną pointą zachowując przy tym klimat dźwiękowej opowieści. Bo i ta płyta to zbiór takich swoistych opowiadań, dobrze dobranych i utrzymanych w podobnym tonie. Całe "Echo Street" to zresztą krążek niepozorny, bo wbrew błędnemu początkowemu przypuszczeniu, że nic się tu zasadniczo nie dzieje, to dzieje się jednak całkiem sporo - a album za każdym kolejnym przesłuchaniem zyskuje na muzycznej wartości, docenia się poszczególne koncepty instrumentalne i linie wokalne.
Warto więc zapoznać się z najnowszą pozycją od Amplifier. Nie jest to wprawdzie dzieło wybitne, ale jako kawał solidnego, momentami nawet hard rockowego grania spisuje się całkiem zacnie i może się podobać.
Grzegorz Bryk