Akurat wciąż próbują znaleźć sobie miejsce po odejściu Tomasza Kłaptocza. Chyba nie tym razem…
Nigdy nie byłem wielkim fanem muzyki, którą niektórzy nazywali mianem "polskiego rocka" lub - to określenie wolę - rocka juwenaliowo-harcerskiego. Wiecie, cięta gitareczka, skoczny rytm i obowiązkowe instrumenty dęte - o powodach mojego nielubienia pisać tu nie będę. Za to muszę Wam powiedzieć, że był jeden wyjątek od tej reguły. Numer "Hahahaczyk" z pierwszej płyty Akurat; w moim rodzinnym mieście znali go dosłownie wszyscy, począwszy od ludzi słuchających rocka i metalu, poprzez miłośników muzyki tanecznej, na hip-hopowych ziomach skończywszy. Kawałek żarł niesłychanie, melodia wpadała w ucho i nie chciała wylecieć, tekst unosił kąciki ust ku górze, a saksofony (czy trąbki), które we wspomnianym polskim rocku doprowadzają mnie do szału, w omawianej piosence rewelacyjnie bujały.
Jednak najważniejszym elementem akuratowej układanki był w moim odczuciu wokalista. Kłaptocz dysponował mocnym, wyrazistym, a przy tym oryginalnym i charakternym głosem. Gdy wytransferował się do Buldoga, nad zespołem z Bielska zawisły czarne chmury. Płyta "Człowiek" była pozbawiona jaj, a gitarzyści Piotr Wróbel i Wojciech Żółty, którzy bardzo się starali we dwóch zastąpić kolegę, zwyczajnie nie dali rady. Nie ta charyzma, nie ta moc, a i materiał, do którego przyszło im śpiewać jakby nie tak nośny, jak poprzednie. To dziwne, bo to przecież oni odpowiadali za teksty i większość muzyki na poprzednich krążkach.
Na jaki pomysł wpadli więc panowie z Akurat? Postanowili zabrać się za piosenki innych, a konkretnie Jacka Kleyffa (większość materiału) i Jana Krzysztofa Kelusa ("Słoiczek Tiannanmen"). To ruch wcale niegłupi, wszak nie mamy do czynienia z artystami z pierwszych stron gazet czy portali, nawet tych muzycznych. Owszem, ktoś może zarzucić członkom kapeli, że nagrywanie cudzych piosenek w wieku lat trzydziestukilku może świadczyć o indolencji twórczej, niemniej dobór repertuaru jest na "Akurat gra Kleyffa i jedną Kelusa" uzasadniony niesłusznym pomijaniem tych dwóch kompozytorów przez media. Wszystko wskazuje jednak na to, że słuchacze nie zachwycili się nowym krążkiem niegdysiejszych ulubieńców - nie zagościł on ani przez chwilę na liście OLIS. Nawet sprzyjające do tej pory Akurat pismo "Teraz Rock" zgrabnie pominęło temat, nawet nie recenzując płyty (poprawcie mnie, jeśli się mylę).
Z czego to wynika? Przyczyny już sygnalizowałem - Akurat bez Kłaptocza to zespół trochę bez charakteru. Gra poprawnie, ale bez polotu, specjalnie nie zaskakując brzmieniowo i aranżacyjnie. W notce prasowej dostajemy informację, iż omawiany materiał jest zaaranżowany nowocześnie. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że minimalistyczne wcielenia piosenek Kleyffa grane przez samego autora, w dobie popularności folku są bardziej na czasie, niż rockowa sztampa z dorzuconym saksofonem.
Abstrahując od powyższych rozważań skupmy się na samych piosenkach. Pan Jacek pisze naprawdę świetne, poetyckie, chwytliwe piosenki (nie podoba mi się tu jedynie "Sejm mówi tak", ale to dlatego, że mam ogólną awersję do humorystycznych tekstów o polityce), które bronią się w każdej wersji. Tak więc ukochane przez Akurat dźwięki rockowe kleją się do nich równie mocno, co oryginały, a gdy słucha się tak pozytywnego "Miłość - Żródło 2", zadziornego "Jak Bruno Shulx", czy znanego wszystkim pogodnego "Na huśtawki" nie ma się wątpliwości, że grupa dokonała słusznego wyboru repertuaru.
"Akurat gra Kleyffa i jedną Kelusa" to nie jest zły album, jak już mówiłem - przyświeca mu zacna idea odgrzebania naprawdę dobrych piosenek. Tyle, że taką płytę należy traktować bardziej jako ciekawostkę, może próbę odnalezienia pomysłu na siebie przez bielszczan, niż kolejną pozycję nadającą rozpęd akuratowemu światu.
Jurek Gibadło