Kolejny brytyjski zespół, kolejna kopia poprzedników, ale i kolejny zestaw niezłych piosenek. The Chevin to następny wysłannik muzycznego imperium Wielkiej Brytanii, który chce zaprezentować się światu przy użyciu dobrze znanych środków.
Wiecie dlaczego "Gangam Style" odniosło sukces, mimo - nie oszukujmy się - swojej artystycznej słabości? Bo przyniosło coś oryginalnego: nie Amerykanina, ani nie Brytyjczyka, ale niepozornego Koreańczyka, który w dodatku śmiesznie tańczy, a i o całym klipie PSY ciężko powiedzieć, iż jest mądry - za to zabawny i owszem.
Piszę o tym dlatego, ponieważ śmiem twierdzić, iż już niedługo nudną dominację Anglosasów szlag trafi. W porządku, The Chevin, którzy zmobilizowali mnie do tych wynurzeń, grają dobrze, przebojowo, przekonująco technicznie, ale na Boga, nie dają nam zupełnie nic nowego!
Rzecz jasna ta kapela nie jest niczemu winna, dlatego nie mam zamiaru się nad nią pastwić. Działa dokładnie tak samo, jak ich rodacy - czerpie z dokonań starszych od siebie, nawiązuje do rozbuchanej, unoszącej się kilka centymetrów nad ziemią twórczości Muse (posłuchajcie wokalu w "Drive"), nie stroni od elektronicznych wjazdów w stylu White Lies ("Champion"), a i nie obcy jest jej młodzieżowy luz The Vaccines (sprawdźcie "Blue Eyes"). The Chevin nie wnosi jednak do świata indierockowej estetyki żadnych nowości, ale nie sposób odmówić im talentu, do pisania piosenek, które mają szansę na zaistnienie w radio, albo będą chętnie śpiewane na koncertach.
Panowie równie dobrze poruszają się po świecie gitarowych zagrywek, co po nieco cukierkowej klawiszowej ornamentyce. Zdarza im się te dwa światy przekonująco łączyć, np. w numerze tytułowym, który brzmi, jakby napisał go młody Matt Bellamy. Tu podniosłe organy, tam akustyk, podkręcony rytm i chóralne zaśpiewy - oto Muse w pigułce, jeno pod szyldem The Chevin. Brytyjczycy odnajdują się zarówno w bujających balladach (dziewczyny tulą się do chłopców), jak "Love Is Just A Game" - podoba mi w niej także partia gitary, która ma tremolowe-postrockowe odloty - ale nie mają problemu z rozpędzeniem się w dyskotekowym "Colours". Kwartet ma też dryg do nośnych refrenów - ten z "Gospel" jest naprawdę świetny! Niezależnie od tego dostajemy jedynie solidną wyspiarską średnią.
Wracając do tematu z początku recenzji: świat w końcu musi się przekonać do muzyki z takich państw, jak Polska, do tzw. słowiańskiego rocka. Nikt mi nie wmówi, że język jest barierą - skoro świat oszalał na punkcie gościa śpiewającego po koreańsku, skoro zaakceptował islandzki/hopladelic Sigur Rós, skoro szaleje za niemieckim Rammstainem, to dlaczego miałby nie cieszyć ucha przy Kulcie? Że nie zrozumieją przekazu? Obawiam się, że tekstów śpiewanych po angielsku też często nie rozumieją.
Jurek Gibadło