Fani Billy Talent z pewnością cieszą się z nowego albumu ich ulubionej formacji, ale nie wydaje mi się, aby "Dead Silence" był rzeczywiście materiałem wartym szalonej ekscytacji.
Biorąc pod uwagę to, co kapela prezentowała na swoich poprzednich albumach, "Dead SIlence" wyróżnia się jedynie (ogólnie) wolniejszym tempem. Mniej tutaj szaleństwa i tej werwy, która towarzyszy im na koncertach. Nie oznacza to jednak, że premierowy materiał zespołu z Ontario nie sprawdzi się w scenicznych warunkach. Wręcz przeciwnie, uważam, że dzięki takim utworom jak "Don’t Count On The Wicked" czy "Swallowed Up By The Dream" ich koncerty staną się bardziej zróżnicowane. Nie trzeba gnać do przodu na złamanie karku (stworzony do circle pit "Man Alive!") by pokazać, że potrafi się przywalić.
Swoją drogą, mimo, iż nie jestem fanem Billy Talent, to bardzo podoba mi się uniwersalność wszystkich czternastu utworów zawartych na "Dead Silence". Nie jest to muzyka buntu, a po prostu bardzo dojrzałe granie jednoczące zarówno starsze pokolenia jak i młodzież. Trochę żałuję, że odpuściłem ich gig na Ursynaliach, ale mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja to nadrobić. Póki co nucę główne melodie i tematy "Love Was Still Around" czy mojego faworyta, utrzymanego w średnim tempie i bardzo mocno, momentami metalowo bujającego "Crooked Minds". Niestety, tak jak zaznaczyłem na samym początku, czwarty album grupy nie jest niczym nowym, i coś mi się wydaje, że kwartet na dobre wypracował sobie jeden charakterystyczny przepis na to jak grać mieszankę rocka, punka a chwilami nawet metalu. Mimo braku eksperymentów stwierdzam, że obozie Billy Talent jest dobrze. A mogło by być doskonale
Grzegorz "Chain" Pindor