Słabość ostatniej płyty Myslovitz, zupełnie nie-myslovitzowej, pokazała, że ludzie wolą i czekają na dobry alternatywny rock na angielską modłę w polskim wydaniu, a nie żadne pitu pitu z elektroniką jako główną bohaterką.
Czy zespół Instytut zaspokoi spragnionych? Istnieje taka szansa.
Czwórka wyrobiła sobie markę we wrocławskim undergroundzie. Panowie owszem, czerpią z dokonań Myslovitz, ale nadają im oryginalny sznyt; taki, hmmm, studencki? Coś na zasadzie: jestem żakiem z dużego miasta i mam swoją wizję świata. Wojciech Adasik - lider grupy, wokalista i gitarzysta - pisze o prostactwie klubowych imprez, o konformizmie współcześnie żyjących, samotności czy relacjach damsko-męskich. Słowem: o wszystkim, co trzeźwo myślący młody człowiek chce skomentować. Jako, że jestem na bieżąco z takim myśleniem - stawiam plus.
Nieco gorzej jest z samym piórem. Owszem, teksty są tu w znacznej mierze udane i ciekawie pociągnięte (vide "Machina" czy "Urodziny"), ale często rażące "Częstochową" ("I trzyma go na wszelki wypadek, bo tak się zdarzyć może/ że któryś z tych ładnych gnojków odwiedzi ją w pokorze" w "Lili", "W nocy teraz wzywasz mnie/ gdy tak bardzo boisz się" w "Numer Dwa"). Choć są to uszczerbki miejscowe, trochę psują pozytywny obraz oryginalnych pomysłów autora liryków.
Średnio podobają mi się też wokale lidera - owszem, pojawiają się fajnie dobrane wielogłosy (kolega Bors jako producent z pewnością podpowiedział chłopakom to i owo), ale generalnie śpiew Adasika bywa beznamiętny (zwrotki "Machiny", "78"), czy wręcz fałszujący ("Śmierć frajerom", niedociągnięte góry w "Lili").
Natomiast cieszyć może muzyka - zdecydowana, bezczelnie pewna siebie, mająca walory zarówno przebojowości, jak i artyzmu. Taka "Śmierć frajerom" łatwo wpada w głowę, jednocześnie cieszy aranżem na dwie gitary: akustyczną i elektryczną oraz klapami w tle (tu pewnie znów Marcin B. za konsoletą daje o sobie znać). Instytutowi zdarza się odlecieć w klawiszowo-gitarowy trip w drugiej części "Lili", koledzy dają się wyszaleć basiście w zgrabnych, szybkich partiach "78" i "Dla potłuczonych" (trochę tu funku, trochę fusion"). Fajnym pomysłem jest wrzucenie elektronicznych smaczków do "Daleko od OK.", skądinąd miejscowy główny motyw gitary jest wręcz świetny!
Jako się rzekło, Instytut czerpie z polskiej interpretacji brit popu, ale robi to oryginalnie. Na tyle, że jednocześnie płytą "Ludzie i miejsca" jest w stanie ugasić pragnienie fanów starego Myslovitz i jednocześnie dać coś od siebie. Wady, o których pisałem wyżej, może i trochę drażnią, ale są do przełknięcia. Szczególnie, gdy uzmysłowimy sobie, że mamy do czynienia z fonograficznymi debiutantami. Pracujcie panowie, piszcie dobre piosenki, rozwijajcie się - jest dla Was miejsce na polskiej scenie muzycznej alternatywy.
Jurek Gibadło