Basista Alice In Chains o blaskach i cieniach powrotu
Mike Inez, muzyk amerykańskiej formacji zdradził kilka nowych szczegółów dotyczących zejścia się kapeli po latach i nagraniu nowego, pierwszego albumu od czasu śmierci oryginalnego wokalisty kapeli Layne’a Staleya.
"Tak naprawdę nasze ponowne zejście się można uznać za spory przypadek" zdradza Inez. "Po przejściu naprawdę piekielnie niszczącego tsunami przez Seattle Sean Kinney (perkusista Alice In Chains - przyp.red.) postanowił zagrać koncert dla wszystkich poszkodowanych przez ten żywioł. Ja i Jerry (Cantrell, gitarzysta i współzałożyciel Alice In Chains - przyp.red.) nie namyślając się za długo postanowiliśmy wspomóc go w tym przedsięwzięciu. Wzięliśmy pierwszy samolot z Los Angeles i polecieliśmy do Seattle. Był z nami Maynard James Keenan z Toola i jeszcze kilku innych wokalistów, którzy mieli nam pomóc wykonywać nasze utwory. Koncert okazał się większy niż nasz cały zespół. To wszystko szybko przerodziło się w kilka występów klubowych. Zaczęły do nas spływać ciągle to nowe oferty grania, więc pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zjechać świat jeszcze raz. I w ten sposób odwiedziliśmy 23-24 kraje".
Na pytanie dotyczące przyjęcia do składu Williama DuValla: "Wybraliśmy jego, ponieważ on miał pomysł na coś swojego. Nie chciał i nawet nie próbował być kolejnym klonem Layne’a. Nie wszyscy może to wiedzą, ale on grał już z Jerry’m od 10 lat więc jego przyjęcie było dość naturalną sprawą. Nigdy nie chcieliśmy znaleźć drugiego Layne’a Staleya. On był, jest i będzie niezastąpiony. Był jednym z członków naszej rodziny i najlepszych przyjaciół. Można powiedzieć, że przyjście Williama odświeżyło trochę zespół. Nie starał się on wpasować w czyjeś buty tylko założył swoje".
"W życiu nie myśleliśmy, że jeszcze kiedyś się zejdziemy. Jeśli byś nas zapytał tak jeszcze z dwa lata temu czy kiedykolwiek nagramy jeszcze jakąś płytę, nasza odpowiedź brzmiałaby prawdopodobnie - nie, nawet po światowej trasie jaką zrobiliśmy. Ale z czasem coś w tym kierunku zaczęło się dziać, zaczęły spływać riffy od naszej czwórki. Pierwotnie krążek sfinansowaliśmy sobie sami, zanim wybraliśmy się z nim do wydawcy, ponieważ gdybyśmy ostatecznie uznali, że nie brzmi to wystarczająco dobrze, zawsze moglibyśmy wyciągnąć przysłowiową wtyczkę i nie być zobowiązanym wobec jakiejkolwiek wytwórni do wypuszczenia czegokolwiek na rynek. Może zabrzmi to dziwnie i bardzo zapobiegawczo, ale nie chcieliśmy nadszarpnąć dobrego zdania na temat naszej dotychczasowej spuścizny wypuszczając słaby album. Także wszystko robiliśmy metodą małych kroczków. Najpierw był koncert dla ofiar tsunami. Później kilka występów klubowych. Następnie zaczęliśmy pisać nowe kawałki. W końcu zapytaliśmy siebie czy chcemy to nagrać, czy chcemy wydać pieniądze na mastering i poprawki, czy chcemy go wypuścić na rynek. I dzięki Bogu, odpowiedzi na te wszystkie pytania były twierdzące. Dopiero wtedy zaczęły się rozmowy z wytwórniami" kończy Inez.
(KK)