Wywiady
Grzegorz Kapołka

Jeden z najbardziej niestrudzonych krzewicieli bluesowej wiary, współpracujący od dekad z Irkiem Dudkiem, mający w swym „si-wi” nieskończoną ilość nazwisk polskiej i nie tylko estrady, wydał właśnie swój siódmy autorski album studyjny… Czy można było ominąć taką okazję?

Bartłomiej Luzak
2020-01-30

Bartłomiej Luzak: Większość utworów z nowej płyty „Super Blue Blues” można było usłyszeć na twoich poprzednich wydawnictwach. Na sesjach nagraniowych pojawili się jednak nowi muzycy. Skąd pomysł na takie muzyczne podsumowanie dotychczasowej twórczości?

Grzegorz Kapołka: Chciałbym, żeby moja muzyka poszła w świat. Właśnie dlatego postawiłem na międzynarodowych muzyków, którzy towarzyszyli mi podczas nagrań. Gregory Hutchinson, który zagrał na perkusji to najwyższa półka. Grał między innymi z Johnem Scofieldem i Joshua Redmanem. Z kolei Linley Marthe to dla mnie jeden z trzech najlepszych basistów na świecie. Chcąc promować swoją muzykę za granicą postanowiłem stworzyć album, który łączy w sobie wszystko to, co najbardziej podobało mi się na moich poprzednich płytach. Cały materiał wzmocniły kompozycje, które powstały niedawno, czyli „A.B. Song” i „Back To Home”.

Jak odnalazłeś się w nowym trio?

Nowa nieznana mi wcześniej sekcja to duże wyzwanie. Mieliśmy bardzo mało czasu, żeby wejść w interakcję i stworzyć jakąś artystyczną nić porozumienia. Nie było to proste, ale myślę, że się udało. Linley i Greg podeszli do nagrań zupełnie inaczej niż moje ukochane polskie trio, czyli mój syn Alan i Darek Ziółek, jedyny w Polsce doktor habilitowany gitary basowej. W ich przypadku przynajmniej część działań jest przewidywalna. (śmiech)

W przypadku „Super Blue Blues” wypływałem na całkowicie nieznane wody i w ogóle nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Linley i Greg otrzymali ode mnie wcześniej zapisy nutowe i oryginalne wersje nagrań, ale zależało mi na tym, żeby na nowo zinterpretowali te numery. Od muzyków tej klasy oczekiwałem inwencji i wyobraźni. Efekt końcowy w stu procentach spełnił moje oczekiwania. Nowe wersje utworów są zupełnie inne od swoich pierwowzorów. Muzycznie oboje byli znakomici. Ich praca została wykonana tak jak trzeba i wszystko poszło w bardzo fajnym kierunku.

Mieliście okazję poznać się wcześniej?

Wcześniej poznałem tylko Linleya. Spotkaliśmy się na festiwalu Warsaw Guitar Plus, gdzie mieliśmy okazję zjeść wspólną kolację i porozmawiać. Wtedy zrobił na mnie nieco inne wrażenie niż teraz, ale pomimo pewnych problemów natury logistycznej, nasze ponowne spotkanie zakończyło się dobrze i jestem w pełni zadowolony z efektów naszej współpracy. Jeśli chodzi o Hutchinsona, widzieliśmy się po raz pierwszy w życiu. Szybko jednak okazało się, że to kawał muzyka i co ważniejsze - kawał człowieka.

Czy mając tak ogromne doświadczenie jak twoje, czujesz jeszcze jakąś presję podczas nagrywania z tuzami światowej muzyki?

To nie była łatwa sesja nagraniowa. Mogę chyba śmiało powiedzieć, że najtrudniejsza w moim życiu. Nie było czasu na próby. Wchodziliśmy do studia i od razu zaczynaliśmy nagrywać. W takich warunkach człowiek musi spiąć tyłek i odpowiednio poukładać sobie w głowie, co i jak trzeba zagrać. Tremę miałem chyba tylko na samym początku. Potem poszło już gładko. Wszystko dzięki fajnej atmosferze w studio. Były żarty, były śmiechy i chyba tak to powinno wyglądać. Na końcu utworu „For John Scofield” słychać zresztą jak dobrze się bawiliśmy.

Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, z kim gram. Nie każdy może nagrać płytę z tak wyjątkową sekcją rytmiczną. Wiedziałem, że biorę na barki dużą odpowiedzialność, ale świat należy do odważnych. Trzeba coś robić, a to było bardzo ciekawe doświadczenie. Czarni muzycy grają zupełnie inaczej. Oni mają swój własny „time”. Kiedy Greg nagrywał swoje partie, często skupiałem się na metronomie. To co robił to w ogóle nie było granie w punkt! Czasami wyprzedzał, czasami opóźniał, ale strasznie mi się to spodobało. To takie leniwe falowanie – zupełnie jak w życiu – raz jest lepiej, raz gorzej.

Jesteś w stanie określić rodzaj bluesa, który gracie na „Super Blue Blues”?

Myślę, że to przede wszystkim fusion blues. Utwór „For Scofield”, który otwiera płytę powstał wiele lat temu. Opiera się on na temacie Little Waltera, który grał z Muddym Watersem. To piękna melodia, którą Scofield grał zresztą z Dr Johnem. Moja wersja jest oczywiście trochę przerobiona. Z kolei „Machine” to wspaniała motoryka i wyjątkowa barwa w stylu blues-rockowym. Utwory, które pojawiły się na Super Blue Blues” raczej nie mają wiele wspólnego z „błotnistym” bluesem z delty Missisipi. To znacznie bardziej zaawansowane granie.

„Machine” faktycznie wyróżnia się na tle całej płyty swoim rock’n’rollowym sznytem. Jak udało się uzyskać ten charakterystyczny crunch?

Od 28 lat używam Korga A2 i nie mam zamiaru z niego rezygnować, mimo, że nie jest to do końca lampowa konstrukcja. Interesuje mnie przede wszystkim efekt finalny, a ten jest rewelacyjny. Nie raz rozmawialiśmy o tym z Markiem Radulim, który od zawsze zachwycał się moim sprzętem. Do Korga podłączona była stara Yamaha G100 212 na dwóch „dwunastkach”. To niezwykle ciężka konstrukcja tranzystorowa, ale na tyle dobra, że w mojej kolekcji posiadam już 3 takie wzmacniacze. Korgów A2 też mam zresztą 3 sztuki. Wspomniane urządzenia świetnie się razem miksują a ich klasę potwierdza to, że korzystali z nich m.in. John Scofield, Mike Stern czy Alan Holdsworth. W „Machine” gram też na chorusie z niewielkim kompresorem i dość dużym delayem na poziomie ok. 380 ms. To barwa w stylu Andy’ego Summersa. Gram tu na pierwszym pickupie przy gryfie, oczywiście na moim ukochanym Ibanezie z serii Frank Gambale. To mój 17 egzemplarz tego instrumentu.

17 egzemplarz tego samego modelu gitary?!

Tego samego, ale nie do końca. Co prawda Ibanez w 1994 roku zaprzestał produkcji tej gitary, ale ja niezmiennie gram na niej od 28 lat. Modele FGM (Frank Gambale Model – dop. red.) wypuszczane były w różnych seriach: 100, 200, 300 i 400. Wśród moich 17 egzemplarzy tej gitary miałem więc instrumenty, które nieznacznie się od siebie różniły. W tej chwili posiadam dwie „setki”. W moim odczuciu to najbardziej udana seria Frank Gambale. Co ciekawe, mój serdeczny kolega Stasiu Sroka, który podobnie jak ja pochodzi z Górnego Śląska, od lat gra na „czterysetce”. Jest nią zachwycony, a moja „setka” w ogóle mu nie odpowiada.

Co takiego ma w sobie ten model?

Ostatnio doliczyłem się ponad 160 gitar, które w całej mojej karierze przewinęły się przez moje ręce. Miałem jakieś 12 Stratocasterów, 7 Telecasterów, 6 albo 8 przeróżnych Gibsonów i dziesiątki innych instrumentów. Żaden nie przypasował mi tak jak Ibanez FGM, który jest dla mnie najbardziej uniwersalną gitarą na świecie. Przełączając się na humbuckera przy gryfie mogę grać jazz mainstreamowy. Wystarczy ściemnić barwę potencjometrem i już mamy przepiękne „kuleczki”. Na przełożeniu między neckiem a środkiem jest pickup, który wygląda jak singiel, ale tak naprawdę jest wertykalnym humbuckerem. Druga cewka znajduje się tam pod cewką główną. Na wertykalnym humbuckerze mam barwę, która idealnie pasuje do grania country.

Kolejne przełożenie – środkowy pickup i pickup przy mostku – pozwala uzyskać brzmienie fantastycznego Stratocastera. Ostatni pickup to „dual sound” od Ibaneza, który doskonale nadaje się do grania na długich delayach w stylu Billa Frisela i świetnie łączy się z efektem crunch na moim Korgu A2. Do tego mam jeszcze fenomenalny mostek Low Pro Egde od Ibaneza. Razem z Markiem Radulim zgodnie stwierdziliśmy, że nie ma na rynku nic lepszego jeśli chodzi o wajchy. Mam nawet półtora takiego mostka na zapas (śmiech). Jeden jest całkowicie nowy, ale wyprodukowano go w czasach współczesnych, z wykorzystaniem innego stopu metalu. Daje to znacznie więcej góry niż w przypadku tych starych konstrukcji, które można było poznać po tym, że były całe czarne. Zdecydowanie bardziej wolałem tamte modele, bo miały o wiele ciemniejsze brzmienie. Stąd ta połówka, a nie cały mostek.

Zapasowe mostki, zapasowe wzmacniacze… czy taka praktyka wynika z jakichś negatywnych doświadczeń związanych z awaryjnością sprzętu?

(śmiech) Dokładnie tak. Zawsze bardzo się irytuję, gdy coś mi się psuje. Ostatnio miałem problemy z gniazdem. Kupiłem 4 naprawdę porządne kable, ale nie przewidziałem, że problem może pojawić się gdzieś indziej. Graliśmy na Tarnogórskich Spotkaniach Jazzowych i nagle coś zaczęło mi strzelać i przerywać. W przypadku najnowszego Ibaneza byłem więc zapobiegawczy i elektronik od razu zamienił mi w nim gniazdo na to ze starszego modelu. Podobno oba mają spokojnie podziałać jeszcze co najmniej przez 20 lat.

Wróćmy do twojej nowej płyty. Na czym najbardziej zależało Ci podczas nagrywania alternatywnych wersji utworów z poprzednich płyt?

Chciałem zagrać je jak najbardziej odjazdowo, tworząc coś zupełnie nowego i wychodząc poza swoje schematy myślenia. Mam nadzieję, że udało mi się stworzyć kompozycje, które są mocno zaawansowane zarówno w sferze melodycznej, jak i harmonicznej. Oczywiście czapki z głów przed tym, co zrobili w studio Linley Marthe i Gregory Hutchinson. To była naprawdę wybitna sekcja. Panowie cały czas dopingowali mnie podczas nagrań więc niejednokrotnie sam wypruwałem sobie żyły. I wcale nie chodziło tu o to, żeby im się przypodobać. Po prostu nie dało się tego zagrać inaczej niż na sto procent.

W kwestii produkcji płyty zdałeś się na realizatora, czy miałeś jakieś założenia dotyczące jej charakteru?

Płytę zgrywałem razem z Michałem Kuczerą. Nigdy nie zostawiam takiego procesu realizatorowi. Każdy z nas ma indywidualne podejście do tematu. Mimo że bardzo cenię sobie kompetencje Michała, to w wielu kwestiach mam własne zdanie. Delikatnie mówiąc, w studio dochodziło czasami do gorących dyskusji (śmiech). Było trochę kontrowersji, ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Kiedy mam jakiś plan nie jestem w stanie zostawić go w rękach nawet najlepszych przyjaciół. Kwestie brzmienia gitary czy werbli są dla mnie bardzo istotne. Barwa lub pogłos może zdecydować o charakterze całego utworu. Właśnie dlatego uczestniczyłem w procesie zgrywania płyty od początku do końca. Dopiero mastering przekazałem w ręce Michała, ale i tak przesyłał mi efekty swojej pracy w plikach WAV. Wszystkie inne etapy pracy nad płytą były przeze mnie na bieżąco pilotowane.

Miałeś jakiś pomysł na brzmienie płyty zanim wszedłeś do studia?

W trakcie pracy słuchaliśmy nagrań i wybieraliśmy rozwiązania, które najlepiej pasowały. Nie da się określić brzmienia płyty przed usłyszeniem materiału. Zawsze decydują uszy, wrażliwość i gust. Jeden lubi flaczki, drugi tyłek z kaczki (śmiech). Wszystko zależy od indywidualnych preferencji. Ja zawsze oczekuję drapieżnej gitary, która nie jest do końca rozmyta. Oczywiście nie jest to reguła, którą zastosowałem do wszystkich utworów. Na płycie są różne kolory, ale myślę, że słuchacz będzie usatysfakcjonowany. To najwyższa półka grania bez efektów specjalnych – jedynie pogłosy i przestery. Największą siłą tej płyty są dobre tematy i znakomite improwizacje wszystkich muzyków.

A co z kompozycjami? Jakie emocje i przemyślenia towarzyszyły ci podczas pisania tych utworów? Ich tytuły mogą być pewnym tropem, szczególnie „Blues For Alan”…

Na wewnętrznej stronie okładki albumu umieściłem jedno szczególnie ważne dla mnie zdanie: „Płytę dedykuję swojej Rodzinie”. Po latach grania uświadomiłem sobie, że to właśnie ona jest dla mnie najważniejsza. Mam dwójkę wspaniałych dzieci. Wierzę w Pana Boga i wydaje mi się, że dzieci to jego dar, taki sam jak talent. „Blues For Alan” był napisany właśnie dla mojego syna, podobnie jak „She & He”, które zadedykowałem też mojej córce. Muzyka daje niepowtarzalną możliwość pisania utworów z miłości do różnych osób. Jeśli chodzi o numer „For John Scofield” nie ma chyba wątpliwości kto zainspirował mnie do jego powstania. Scofield to mój guru gitary.

„5th Avenue Blues” to muzyczne wspomnienia z Nowego Jorku. Miałem okazję odwiedzić Stany Zjednoczone aż 8 razy podczas wspólnych koncertów z Golec uOrkiestra. To kapitalny blues, w którym zawiera się magia tego miejsca, jaką zapamiętałem. „New Fajla” była pisana z myślą o Tomku Stańko. Jeśli chodzi o „AB Song” nie będę zdradzał, komu zadedykowałem ten utwór i zachowam to dla siebie. I wreszcie „Back To Home”, czyli powrót do domu. Kiedy pisałem ten utwór, byłem zdziwiony absurdem do jakiego doszedłem. Dopiero później wszystko ułożyło się w całość. Do głównego tematu dopisałem bridge ze stojącym dźwiękiem E i tematem zmieniającym się z A i G do Ges i do F. Wszyscy lubimy wracać do domu i właśnie o tym jest ten utwór. O ostatnich scenach teledysku widać, że po różnych przygodach, spotykamy się w końcu na scenie. Bo przecież to właśnie jest nasz muzyczny dom.

 

Nie zauważyłem dedykacji dla rodziny, ale we wkładce zaintrygowało mnie inne zdanie: „(…) nie wszystkie zespoły z którymi współpracowałem dawały mi poczucie satysfakcji i spełnienia artystycznego, ale też wszystkie bez wyjątku dały mi doświadczenie”. Czy to jakaś ukryta aluzja do Golec (u)Orkiestra, z którymi przepracowałeś aż 13 lat?

Nie tylko ten projekt miałem na myśli. Ze względu na specyfikę polskiej branży muzycznej trzeba czasami schować do kieszeni swoje upodobania artystyczne i jakoś zarobić na chleb. Na szczęści robię to ostatnio coraz rzadziej. Golec uOrkiestra potrzebowali gitarzysty produkcyjnego, a nie artysty i tak rozeszły się nasze drogi. Grając z nimi przez 13 lat ani razu nie zrezygnowałem ze swoich projektów. Cały czas nagrywałem płyty i grałem koncerty. Wiedziałem, że każda historia ma swój początek i koniec. Każdy muzyk musi się z tym liczyć – niezależnie z jakich powodów - zdrowotnych, organizacyjnych, czy finansowych.

W naszej rozmowie wspomniałeś wielu muzyków ze Śląska, który jest również twoją małą ojczyzną. Myślisz, że ten region to taka nasza polska Alabama?

Alabama i Missisipi, ale tak – niewątpliwie coś w tym jest. Może ma to związek z górniczym znojem? Sam po maturze pracowałem na kopalni Wesoła. Przez 3 lata byłem zawodowym strażakiem. Czasami zaliczałem 14 zjazdów miesięcznie – 3 kilometry z 1 gaśnicą wbrew jakimkolwiek przepisom BHP. Nie chcę dopisywać do tego specjalnej filozofii, ale ta nasza śląska bluesowa rodzina chyba faktycznie jest najmocniejsza w Polsce. Gitarzystów jest naprawdę sporo: Antymos, Leszek Winder, Andrzej Urny, Maciej Lipina, Mirek Rzepa, Henryk Szpernol, Robert Gola, Marek Dykta, Stasiu Sroka, Adam Kulisz, Bastek Riedel i oczywiście Dżem.

Chłopaki czasami przyjeżdżają do mnie na grilla. Jemy kiełbaski i pijemy piwko, ale chodzi przede wszystkim o dyskusje i inspirujące rozmowy na wiele tematów. No mamy tu naprawdę dobrze (śmiech)… Adam Otręba niezmiennie intryguje mnie od lat. Pewnie dlatego, że gra niekonwencjonalnie. Nie gra jak wszyscy, gra swoją melodyką. Jego brat Beno, basista, pozornie gra oszczędnie, ale gra sedno linii basowej, chwała mu za to, jest razem ze Zbyszkiem Szczerbińskim motorem bandu.

Nowa płyta została jednak nagrana w międzynarodowym składzie, więc zamiast twoich śląskich przyjaciół, słuchacze na pewno chętnie zobaczyliby na scenie trio w składzie Kapołka, Marthe, Hutchinson. Czy zagraniczni goście pojawią się na koncertach promujących „Super Blue Blues”?

Wiosną na pewno odbędzie się trasa koncertowa promująca nowe wydawnictwo. Od razu mogę zdradzić, że pojawi się na niej Greg Hutchinson, który już w trakcie nagrań zarzekał się, że z przyjemnością wróci do Polski. To była jego pierwsza bluesowa płyta więc nie tylko mnie udało się przetrzeć nowe szlaki podczas tej sesji. Bardzo chce mi się grać i nie mogę się już doczekać nowych koncertów – tych swoich, jak również granych w ramach projektów innych artystów. Niedawno zadzwonił do mnie Krzysiek Popek, założyciel bigbandu Young Power, z którym występowałem niezliczoną liczbę razy. Na horyzoncie pojawił się nowy projekt, do którego zostałem zaproszony. Niezmiernie cieszę się na spotkanie z Krzyśkiem i resztą zespołu, ale myślę, że nastąpi to najwcześniej na wiosnę.

Rozmawiał: Bartłomiej Luzak
Zdjęcia: Robert Wilk (główne), Krzysztof Szafraniec