Lider i założyciel zespołów TSA i Złe Psy w 2019 roku świętuje sześćdziesiąte urodziny, czterdziestolecie pracy artystycznej i dwudziestolecie zespołu Złe Psy grając koncerty i przygotowując dwie płyty, które ukażą się w tym roku…
Wojtek Wytrążek: Jak się czujesz drogi Jubilacie?
Andrzej Nowak: Z jednej strony czuję się lekko zażenowany tym, że ten czas tak szybko upłynął – jak mgnienie, to jest nieprawdopodobne – a z drugiej strony jestem dumny, że tak jest – że mam wspaniały zespół, że wszystko się kręci. Póki sił, trzeba grać i coś tworzyć.
Złe Psy to już właściwie orkiestra.
To w zależności od koncertu – na koncerty na wielkiej scenie mamy duży skład, a na koncerty klubowe jeździ trzon zespołu, bez sekcji dętej i chóru.
Wiem, że pracujecie nad czwartym albumem – kiedy możemy się go spodziewać?
W kwietniu będzie prezentacja najnowszego teledysku do piosenki „W genach zapisane mam” i myślę, że to piosenka, która nadawałaby się na Gitarowy Rekord Guinnessa – w refrenie są słowa „w genach to zapisane mam, biorę gitarę gram, gram, gram”. To jest piosenka o nas – o gitarzystach. Cała płyta powinna być gotowa w wakacje. Na jesień szykujemy piątą płytę – tym razem akustyczną.
To się nazywa poważne świętowanie urodzin!
Tak trzeba! To do mnie dociera na koncertach – organizatorzy w tym roku na każdym z nich wchodzą z wielkim tortem i podziękowaniami od publiczności, od siebie i od muzyków. To cudowne, byle tak dalej. Cały rok jest pod szyldem 20 lat zespołu Złe Psy, a 40 lat tego Nowaka – niech on sobie z boku pobrzękuje.
Liczyłeś ile płyt nagrałeś?
Kilkadziesiąt, jedni mówią, że około 70, inni – około 80 licząc płyty z Polski, z zachodu, wschodu, z południa Europy.
Czy masz je wszystkie w swojej kolekcji?
Właśnie nie mam. Ja jestem zupełnie innym człowiekiem. Pamiętam każdą śrubkę, każdą część, którą położyłem u siebie w warsztacie na półce 16 lat temu, natomiast jeśli chodzi o takie rzeczy, to jestem bardzo niesfornym księgowym. Mam nadzieję, że znajdzie się taka osoba, która pomoże mi to zebrać. W tej chwili dogaduję się z pewnym reżyserem, który ma też za sobą parę książek – powiedział, że kolejną będzie pisał o mnie. Dojrzałem do tego, by na czterdziestolecie twórczości powstała książka o prawdziwym rock and rollu, który Nowak przeżył w swoim życiu – bez kłamstw i czarowania.
Już mu zazdroszczę tego zadania, bo domyślam się, że to będzie wywiad-rzeka.
Tak, całe moje życie od samego początku – od czasu kiedy zacząłem stawiać pierwsze kroki jako muzyk, po wszystkie eskapady, wszystkich przyjaciół, z którymi miałem zaszczyt grać i nagrywać z nimi płyty. Oczywiście opowieści rockowe z najwyższej półki, moje wyjazdy do USA, Kanady, Meksyku, przez Francję, Niemcy, Węgry… To wszystko zostanie opisane i zilustrowane, bo uzbierało się trochę zdjęć. Myślę, że każdy będzie zadowolony. To będzie książka bez czarowania, więc będzie można się dowiedzieć jak prawdziwy rock and roll wygląda z drugiej strony.
Ciekawy jestem, jak to jest naprawdę. Mietek Jurecki zwykł mawiać, że kariera to jest kara, która wygląda jak nagroda. Zgadzasz się z tym?
W stu procentach! (śmiech) Mietek zawsze miał cudowny sposób na życie – za to go cenię i podziwiam.
W szkole muzycznej uczyłeś się grać na wszystkim, tylko nie na gitarze.
Kontrabas, skrzypce, fortepian, akordeon i śpiew… Na akordeonie skończyłem szkołę muzyczną I stopnia. Dwa fakultety szkoły muzycznej, trzeci nie skończony; harmonia, chóry… Miałem nawet lekcje na organach kościelnych, bo w szkole muzycznej w Opolu są organy, a na gitarze nauczyłem się grać sam. Kiedy SBB nagrywało płytę w studio Radia Opole, poznałem Anthimosa Apostolisa – to było dla mnie nieprawdopodobne wrażenie – dla mnie to był półbóg. Grałem wówczas na organach (bo jeszcze nie było słowa klawiszowiec). Po paru spotkaniach wziąłem gitarę do ręki. Apostolis popatrzył na mnie i powiedział: „Chłopie, po co Ci te organy? Przecież Ty jesteś gitarzystą! Ty masz dźwięk i tak niech zostanie”. Dał mi kostkę na pamiątkę, którą moja mama zaszyła w skórce jak amulet, który mam do dziś. Dzięki Niemu stałem się gitarzystą – dwa słowa mogą nakierować człowieka na zupełnie inne tory.
Na tym szlaku 40 lat temu wyłonił się zespół TSA.
W 1979 r. założyłem TSA i ja byłem wokalistą w tym zespole. Zresztą grali w nim zupełnie inni ludzie, niż obecnie. Tak się utarło, tak to ktoś napisał, że na początku TSA to była grupa instrumentalna. Nieprawda, bo przecież ja miałem wokalizy i śpiewałem w zespole. Zobaczcie na pierwszych zdjęciach z Jarocina w 1981 r., że Nowak stoi przy mikrofonie i śpiewa. Potem dołączył Marek Piekarczyk, ponieważ wysoko piał i to ładnie wchodziło w ostre riffy. Marek przyszedł na życzenie i prośbę Jacka Rzechaka, mojego ulubionego menedżera, który nas wyprowadził na szerokie wody, oraz autora wszystkich pierwszych tekstów zespołu. Dzisiejszy skład jest trzecim albo czwartym. Oni przyszli do TSA na moje zaproszenie.
Po pierwszym okresie działalności TSA zacząłeś grać z Martyną Jakubowicz.
Tak, że tak powiem po męsku, wzięła mnie pod spódnicę. Zaaranżowałem jej dwie pierwsze płyty i zrobiłem parę fajnych piosenek.
Potem był Tadeusz Nalepa…
Z Tadeuszem grałem praktycznie równolegle jak z Martyną. On w pewnym momencie wziął mnie pod swoje skrzydła, zabrał mnie do swojego pałacyku w Józefowie, gdzie zaczął mnie wychowywać na lidera, na gitarzystę, na człowieka, który powinien wejść w życie z rozmachem. Pod jego opieką zacząłem inaczej postrzegać świat. Przestałem być młodocianym, postrzelonym gitarzystą, który nic nie widzi i ma klapki na oczach. Zacząłem patrzeć obiektywnie i dzięki Niemu jestem taki, jaki jestem.
Andrzej Nowak to też Hagstrom i Laboga. Masz jakieś nowe gitary?
Jak Nowak mógłby nie mieć nowych Hagstromów? Kiedy wyszła Impala, cały czas patrzyłem na nią łapczywie i w końcu ją mam. Powiem Ci, że dzięki niej powstała nowa piosenka na płytę – momentalnie, tylko ją wziąłem do ręki. Ona ma niepowtarzalny dźwięk – od typowego westernu, po lekki przester. Poza tym jest w niej delikatna wajcha zrobiona na wzór lat 60., którą można lekko zawibrować. Mocne przeciągnięcie jest bezsensowne, bo na tego typu instrumencie nie grało się w ten sposób, ale gdy tej wajchy użyje się subtelnie i prawidłowo, to wtedy gitara daje pełnię swoich możliwości. Impala ma dwa single, szereg małych przesuwanych przełączników – wszystko w niej jest na swoim miejscu – jest jak dziewczyna, którą można przytulić i popieścić. Kupiłem też niedawno pięknego Hagstroma Swede na trzech dużych singlach typu P-90 – to taki model jak Pinia, ale z wajchą – z dużym wibratorem Tremar. Manualnie jest świetna, ma cienki gryf i brzmi fantastycznie – dźwięk rozpływa się jak czekolada w kieliszku z gorącym koniakiem.
Dwie gitary z Twojej kolekcji osiągnęły rekordowe kwoty na aukcjach charytatywnych.
Na aukcji „Choinki Jedynki” gitara Hagstrom, której użyłem w najnowszym teledysku, została sprzedana za 66 000 złotych. Wygrała ją wspaniała kobieta, pełna pozytywnej energii pani Karolina Jaworska-Żurawińska z Warszawy. Druga gitara tydzień później w Trójce została sprzedana za 18 000 zł. W Polsce takie kwoty za gitary osiągnęliśmy po raz pierwszy. I dobrze, bo dzięki temu można pomóc dzieciakom.
Ponieważ nie używasz efektów, od tematu gitar, zazwyczaj od razu przechodziliśmy do wzmacniaczy Labogi, ale niestety Adama już z nami nie ma.
Na szczęście cały czas jest ze mną w duszy, koło mnie i tak zostanie do końca życia, bo ledwo otworzę oczy, a już widzę Labogę i to nie jedną, tylko kilka i kilkanaście kolumn. Kiedy wchodzę do naszej sali prób, gdzie mamy rozstawiony sprzęt gotowy do walki, to lepiej się na duszy robi i Adaś jest z nami, bo Złe Psy grają tylko na Labogach. Wszyscy w zespole gramy na najmocniejszych 100-watowych modelach Mr. Hector i Diamond.
To poważny sprzęt, czyli jak to mówią – na bogato.
U nas jest Labogato! Nie może być inaczej, bo trio Nowak-Laboga-Hagstrom tak się związało, że czegoś innego sobie nie wyobrażam – to wręcz niedopuszczalne. Ja i Adam „Herbata” Herbowski używamy gitar Hagstrom: Swede, Super Swede i Impala, ja dodatkowo jeszcze modelu Viking. Darek Kamiński gra na Hagstromie Viking Bass i wzmacniaczu Mr. Hector. Do tego Michał Bereźnicki jest endorserem Pearla (ma największą w Polsce centralkę) i Vater Drumsticks.
Sezon motocyklowy się zaczyna…
U mnie trwa cały rok. W zimie jeden motocykl naprawiam w zimnym garażu, inny w nieco cieplejszym, trzeci u siebie w pokoju, czwarty obok sali prób – już nie ma salonu. Nie ma szafek z kryształami – zamiotłem to wszystko i na środku jest motocykl. Wychodzisz z sali prób, obok stoją motocykle do remontu, dalej stolik i barek. Wszystko jest w rodzinie – rozumiesz, o co chodzi. Kto chce, idzie naprawiać motocykle, kto chce – gra. Jak chcemy zagrać wszyscy, to wystarczy, że jeden gwizdnie i biegniemy do sali. Często wychodzimy do lasu, siadamy na dębowych ławach, ognisko się pali, gitary grają, śpiewamy piosenki i jest tak, jak trzeba. A jak komuś się nie chce schodzić na dół, to zostaje przy ognisku i śpi na stole, który jest bardzo wielki i ciężki – trzeba go podnosić w co najmniej sześć osób. Kiedyś w TSA napisałem taką piosenkę „Chciałbym kiedyś móc zbudować wielki dom. Tak ogromny żeby miał jasnych okien sto. W środku wielki stół, na nim świeży chleb, żeby moi przyjaciele chcieli mieszkać w nim” („52 Dla Przyjaciół” – przyp. red.). I słowo stało się ciałem – spełniło się moje marzenie.
Żona, przyjaciele, przyroda, motocykle i gitary – wszystko na miejscu.
Jeszcze psy i koty. I najważniejsze – życzliwi sąsiedzi. To cała filozofia – enklawa fajności.
Tak naprawdę to człowiekowi potrzebni są dobrzy ludzie i swoje miejsce na świecie. Mam rodzinę, przyjaciół, małą pracownię redaktorsko-muzyczną i to mi wystarcza.
Właśnie o to chodzi. Nie wielkość przyrodzenia robi z Ciebie żołnierza (śmiech).
No tak, nie wszędzie potrzebny jest wyrwidąb, czasem lepszy jest mały komandos.
Te nasze rozmowy są ciekawe, a inni pierdolą o dźwiękach – czytam do połowy i dalej już mi się nie chce. Czym się różni ten efekt od tamtego – ten ma amplitudę taką, a tamten sraką. Gówno mnie to obchodzi. Mnie interesuje efekt finalny – wychodzisz na scenę i pokazujesz co potrafisz.
Czyli odwrotnie jak u Japończyków, bo ich bardziej interesuje droga do celu. Tu ma być rock and roll, a czy masz taki czy inny kabel, to mało ważne.
Zespół Złe Psy używa tylko kabli Laboga – można po nich skakać, nie chrzęszczą, nie chrumkają. Co mnie obchodzi jakiś „king, big, super trouper”?
Suplement do tematu sprzętu zakończony, więc może wróćmy do piosenek.
Jak powstają u nas piosenki, to Ci Darek opowie.
Dariusz Kamiński: Spotykamy się weekendowo – czasem jest bardzo długi weekend – gramy, próbujemy, jamujemy i śpimy. Nieraz się zdarza, że Andrzej przychodzi o 7:00 rano i robi pobudkę: „Panowie, do sprzętu, bo mam pomysł!”. Chodzi o to, żeby riff i pomysł nie umknął. Nie wiem jak On to robi, ale jest geniuszem (śmiech). Bierzemy instrumenty, gramy piosenkę i to zazwyczaj odpala za pierwszym razem. Tak samo Andrzej pisze teksty – nie kreśli, nie medytuje, po prostu bierze jakąś kartkę pierwszą z brzegu, nawet starą rozpiskę koncertową i jakikolwiek pisak. U Andrzeja jest masa takich skrawków papieru. Poeci nieraz tworzyli na rąbku gazety czy papierowej serwetce i tu jest tak samo. To nie jest komputer, 5 drukarek i 7 sekretarek, które poprawiają składnię w dwóch linijkach. Jeden strzał i albo zażre, albo nie. Najczęściej wpada promień z nieba i jest piosenka.
Andrzej Nowak: Tu masz kwintesencję i niech się cała Polska dowie, że Złe Psy to nie paru starców osranych złością i nienawiścią, tylko banda młodych ludzi ze mną na czele, która żyje i cieszy się życiem.
Mimo 60 lat, w duszy wciąż jesteś młodym człowiekiem i życzymy Ci, by tak zostało! „Graj Andrzej graj!”.
Dziękuję bardzo i pozdrawiam wszystkich Czytelników! Pamiętajcie: „w genach to zapisane mam, biorę gitarę gram, gram, gram”.
Zdjęcia: Agata Władyczka i Wojciech Ziemski (koncert)