Wywiady
Bootsy Collins

Jeśli kiedykolwiek graliście na basie funk, to właśnie maestro Collins jest gościem, któremu powinniście podziękować za ten styl. To Bootsy kształtował brzmienie takich gwiazd jak James Brown czy Parliament-Funkadelic.

2018-02-08

Mieliśmy okazję porozmawiać z tym wspaniałym artystą, którego groove mógłby zatopić niejeden okręt!

Cały basowy świat zna go jako Bootsy. Tak naprawdę, nazywa się William Collins. Jeśli kojarzycie jego styl, wiecie, jak wielka siła drzemie w tym artyście. Bootsy to uosobienie czasów w których dorastał i szlifował swój warsztat. Jego funkowy styl gry na basie ukształtował kolejne pokolenia muzyków. Oglądając go na scenie, niezależnie od tego z jakim etapem jego kariery mamy do czynienia, w pierwszej kolejności, do głowy przychodzi tylko jedno: Bootsy Collins to wulkan energii! Podobnie jak jego bohater Jimi Hendrix oraz jego rówieśnicy: Sly Stone, Larry Graham i Verdine White, wprowadził do świata muzyki powiew świeżości, ekstrawagancję i czyste szaleństwo. Bootsy był, jest i będzie jedyny w swoim rodzaju.

Kiedy spotkaliśmy się aby porozmawiać o nowej płycie „World Wide Funk”, nie wiedzieliśmy czego spodziewać się po 65-latku, który wciąż ma tyle energii na scenie. Okazało się, że poza nią, Bootsy to spokojny i łagodny człowiek, bardzo zadowolony z faktu, że spodobał się nam jego nowy album.

Jego muzycznym doświadczeniem można by obdarować kilku różnych basistów. Zaczynał w 1970 roku u boku Jamesa Browna. Już samo to, dla wielu byłoby spełnieniem największych marzeń. Kariera Bootsy’ego nabierała jednak tempa. Śmiało można powiedzieć, że kolejny projekt w którym uczestniczył, czyli P-Funk, dał początek takim gatunkom muzyki jak hip-hop czy modern soul. Nie można też zapomnieć o świetnym Bootsy’s Rubber Band, którego pierwszy album ukazał się w 1976 roku.

Wraz z upływem lat powiększała się lista artystów z którymi współpracował Collins. Znajdziemy na niej między innymi: Deee-Lite’a, Talking Heads, Billa Laswella, Herbiego Hancocka, Buddy Milesa oraz osobliwego gitarzystę Bucketheada, z którym Bootsy pracuje do dziś. Dopełnieniem muzycznej działalności Collinsa jest Funk University, czyli internetowa szkoła gry na basie, w której uczą też takie sławy jak Les Claypool, Meshell Ndegeocello czy Victor Wooten.

Mając możliwość rozmowy z artystą o tak bogatej historii, ciężko jest przewidzieć, w którą stronę pójdzie wywiad. Jeśli kiedykolwiek spotkacie Bootsy’ego, musicie wiedzieć jedno: na pewno możecie spodziewać się niesamowitego poczucia humoru i ogromnej szczerości. Rozmowa o Bernie Worrellu, któremu dedykowany jest nowy album Collinsa (i utwór „A Salute To Bernie”) nie była łatwa. Smutne wspomnienia nie przeszkodziły jednak Bootsy’emu, żeby chwilę później rozbawić nas do łez anegdotami o Jamesie Brownie. To naprawdę niesamowity człowiek!

Gitarzysta: Twoja nowa płyta jest fantastyczna!

Bootsy Collins: Bardzo dziękuję. Miło mi to słyszeć. Jeśli chodzi o ten album, najtrudniejszym zadaniem było… zacząć komponować. Czasami dochodzimy do takiego momentu, w którym nie chcemy znowu robić tych samych rzeczy. I właśnie dlatego chciałem dodać tu trochę nowej energii. To był taki mały „facelifting” a właściwie „funklifting”. I kiedy już zaczęliśmy pracę nad płytą, od razu wiedziałem, że wszystko idzie we właściwym kierunku.

 

Jak trafiłeś na Alissę Benveniste, która współprodukowała ten album?

Pokazała mi na YouTube kilka swoich nagrań. Na początku naszej znajomości wiedziałem tylko tyle, że jej zespół nazywa się Funketeers. Później rozmawialiśmy trochę na Facebooku. Szybko doszedłem do wniosku, że chcę aby pojawiła się na mojej nowej płycie. Okazało się, że chodzi do Berklee a tak się składa, że robiliśmy tam wówczas warsztaty muzyczne razem z Bucketheadem. Zaczęliśmy razem tworzyć i okazało się, że idzie nam naprawdę dobrze! Alissa czuje jak powinno się miksować funk i świetnie radzi sobie z każdym materiałem!

W przeszłości pracowałeś również z Chrisem Shermanem znanym jako „Freekbass”.

O tak. Widzę w nim siebie z początków mojej kariery. Robiliśmy wszystko, żeby ta współpraca doszła do skutku. Wiedziałem, że jeśli zaczniemy robić coś razem, wyjdą z tego piękne rzeczy. I tak też się stało.

Zdajesz sobie sprawę z tego jak wielu basistów zainspirowałeś do sięgnięcia po cztery struny?

Patrzę na to z trochę innej perspektywy. Każdy daje od siebie to co ma. W moim przypadku był to rozpoznawalny styl i brzmienie, z których każdy artysta może wziąć sobie jakąś część i rozwinąć ją po swojemu. I to jest dobre. Nie uważam, że ktokolwiek jest mi coś winny. Wszystko miesza się w jednym wielkim garnku i każdy może wziąć stamtąd określone elementy i w ten sposób stworzyć coś swojego. Chyba tak to widzę…

W dzisiejszych czasach, funkowy bas jest szybszy i znacznie bardziej techniczny niż kiedykolwiek w przeszłości. Tak przynajmniej sądzą basiści, z którymi rozmawiamy…

Tak, te granice są nieustannie przekraczane. Uważam, że to wspaniałe. Pamiętam czasy, kiedy basista był postrzegany jako podgatunek muzyka. Naprawdę! To była ostatnia osoba, którą chciałbyś być w zespole. Teraz bycie basistą to naprawdę coś: „grasz na basie? Wow, to naprawdę super!”.

Jak myślisz, kiedy zaczęło się to zmieniać?

To był długotrwały proces. Nic nie zdarzyło się z dnia na dzień. Myślę, że byłem częścią tych zmian. Jimi Hendrix był moim bohaterem więc starałem się przemycić trochę jego stylu na cztery struny. Teraz basiści eksperymentują znacznie odważniej. Biorą to co dał nam Larry Graham, grają trzy albo cztery razy szybciej a do tego dodają jeszcze więcej funku! Nikt nie wie w jakim kierunku to wszystko zmierza. No, chyba, że Victor Wooten. To naprawdę świetne czasy dla gitary basowej.

Tworzyłeś w tym samym okresie co Jaco Pastorius. Znaliście się?

Nigdy go nie spotkałem. Znałem jego twórczość ale nie mieliśmy okazji się lepiej poznać. Kiedyś wpadliśmy na siebie, kiedy tworzył w ramach projektu Weather Report.

Jesteś znany ze swoich instrumentów w kształcie gwiazdy. Czy Warwick Space Bass z pięcioma przystawkami to wciąż twój główny instrument?

Tak, to wciąż moje oczko w głowie. Warwick zachwycił mnie tymi instrumentami. Dwa takie basy zabieram ze sobą w trasę. Jest też prototyp, który dostałem na początku. Waży nieco więcej więc trzymam go w domu. Te, które towarzyszą mi na koncertach sprawują się naprawdę dobrze.

A co ze wzmacniaczami?

Korzystam z różnych urządzeń. Na nowej płycie używałem preampów Alembic oraz Jonas Hellborg. Korzystałem też ze wzmacniaczy Mesa Boogie, Hughes & Kettner oraz Crown. Do tego głośniki JBL. Jestem też w trakcie rozmów z brytyjską firmą Funktion-One, która ma mi zrobić kolumny 32”. Robią dużo rzeczy do muzyki elektronicznej i sprzętu dla DJów. Myślę, że 32 cale sprawdzą się lepiej w dołach niż moje 18-stki. Byliśmy w ich fabryce. Pokazali nam całe systemy dla poszczególnych częstotliwości: środkowych, wysokich, ultrawysokich i subbasów. Chcemy teraz połączyć to wszystko w jednym głośniku. To niesamowity sprzęt. Po jego odpaleniu wszystko zaczyna się trząść. Nie mogę się doczekać przyszłego roku, kiedy to cudo trafi w moje ręce.

Zabierasz w trasy coś ze swoich starych gratów?

Oryginalny Star Bass z 1975 roku nie jeździ już ze mną na koncerty. W 1998 roku, podczas trasy po Europie, gitara zaginęła na lotnisku. Szukali jej dwa tygodnie! Bernie Worrell znał dziewczynę, która pracowała dla linii lotniczych, więc zadzwonił, żeby nam pomogła. Wiedziała jak wygląda instrument i case, więc była szansa, że to właśnie jej uda się go znaleźć. I faktycznie. Bas leżał gdzieś w jednym z magazynów. Kto wie ile trwałyby poszukiwania, gdyby nie jej pomoc. Po tej całej historii musiałem sprawić sobie nowy instrument. Ten był dla mnie zbyt cenny, żeby go ponownie stracić. Poza tym, już raz go skradziono. To było w czasach kiedy dopiero co dostałem ten model. Nie chciałem jeszcze raz przeżywać kradzieży więc Star Bass został eksmitowany do mojego pokoju medytacji, gdzie jest całkowicie bezpieczny. Teraz basy od Warwicka zastępują go w trakcie koncertów.

Jakie inne gitary basowe wciąż znajdują się w twojej kolekcji?

Bass na którym grałem w Funkadelic znajduje się obecnie w Hall Of Fame ale wciąż mam dziesiątki innych starych instrumentów. Pamiętasz może Ampega z 1958 roku? Ten model z otworami. Mam go w wersji bezprogowej. Victor Wooten robił na nim niesamowite rzeczy. Był niemożliwy! Nagrywaliśmy bez przerwy, przez całą godzinę. Victor nie zrobił sobie przerwy nawet na chwilę. Gitara wciąż ma te same stare struny typu „flatwounds”. W dzisiejszych czasach nikt już nie chce takiego brzmienia. Wszyscy chcą klarowniej i z bardziej słyszalnym klangiem. Ostatnio grałem na tym basie i… wow! To brzmienie wciąż powala. Mam też bas Voxa. Pamiętasz te stare modele „hollow body”? Jest jak Gibson tyle, że z jednym wycięciem. Jest tam fuzz i sustain, który można włączyć przyciskiem. Na nim też grałem jakiś czas temu. To instrumenty od których zaczynałem więc można powiedzieć, że dzięki nim odnajduję się na nowo. Wracam do rzeczy, które miały niesamowity feeling. Czuć to w niektórych liniach basu na nowej płycie. To było dla mnie bardzo ważne i myślę, że udało się osiągnąć zamierzony efekt.

 

To wspaniałe, że wśród utworów na nowej płycie znalazła się też specjalna dedykacja dla Bernie Worrella.

To musiało się stać. Tego utworu po prostu nie mogło zabraknąć na płycie. Trudno pozbierać mi się po tak ogromnej stracie. Tak wiele rzeczy robiliśmy razem. O wielu z nich, nikt nie ma pojęcia. Łączyła nas szczególna więź. To coś jak GPS, który mówi ci jak dotrzeć do określonych miejsc. My mieliśmy coś takiego od pierwszego dnia, gdy razem zaczęliśmy grać…

Bernie, w porównaniu do ciebie był chyba znacznie bardziej introwertyczny.

Zawsze miałem gadane. W młodości, często wdawałem się w utarczki słowne z moimi kumplami i zawsze radziłem sobie z tym całkiem nieźle. Wiele osób ukradkiem szydziło z Berniego bo nie radził sobie z wywiadami a przecież wydaje się, że to takie proste. Dla mnie to nie miało znaczenia. Gość potrafił zagrać na wszystkich klawiszach świata. Jeśli nie umiał czegoś powiedzieć słowami, robił to za pomocą muzyki. Jego brzmienie było tak niesamowicie prawdziwe. Zawsze kiedy widziałem, że próbuje coś komuś wytłumaczyć, myślałem: „gdyby tylko miał ze sobą klawisze” (śmiech).

Dobrze wspominasz wczesne lata swojej kariery?

Trafiłem na najlepsze czasy. Mieliśmy okazję doświadczyć wolnej miłości i pokoju. Kocham dzielić się z innymi dobrymi wibracjami. Każdy ma oczywiście wybór. Możesz skupić się na dobrej energii albo traktować wszystko jak biznes, co znacznie komplikuje sprawę. Za naszych czasów liczyła się tylko muzyka. Kiedy zaczynaliśmy chodziło o fajne spędzanie czasu i wyrywanie lasek. Dopiero później wszystko zamieniło się w biznes, o którym tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia. Może dlatego wszystkim nam wówczas trochę odbiło… (śmiech).

Dwie godziny grania, kontakt z publicznością… co jeszcze jest dla ciebie ważne w trakcie koncertów?

To o czym powiedziałeś to podstawa. Dla mnie, równie ważne jest to, że spędzam czas razem z zespołem. Bernie często przychodził do mnie do domu, żeby od wszystkiego uciec. Potrzebował przestrzeni, dlatego zawsze chodził swoimi drogami. Wydaje mi się, że każdy tak ma ale w jego przypadku to było coś, bez czego nie mógł żyć. Bernie musiał nauczyć się funkcjonować ze swoim geniuszem. Czasami myślę, że to co mu dawałem było niewystarczające i mogłem zrobić więcej. Przyjaciół i muzyków nie zdobywa się od tak. Ciężko mi o tym mówić. Kiedy tak o nim rozmawiamy, czuję go gdzieś pod skórą. Nie mogę przestać o nim myśleć ale chyba też i nie chcę. Wiem, że nie ma go już na tym świecie ale wciąż czuję jego obecność. Jeśli miałbym jeszcze coś dla niego zrobić to chyba przypomnieć wszystkim, że bez Berniego nie byłoby Mothership.

Mam jedno pytanie, które muszę zadać… Jaki był James Brown?

(śmiech) To był naprawdę ktoś! Niesamowity gość. Potrafił pracować dzień i noc. Nikt nie rozumiał dlaczego robi rzeczy, które robi. A on po prostu czuł, że tak ma być. Nie potrafiłem tego zrozumieć do czasu, kiedy w końcu sam musiałem zająć się swoim biznesem. Kiedy byliśmy razem, trzymał mnie blisko siebie, zupełnie jakby wiedział, że kiedyś też czekają mnie podobne problemy. Pokazał mi wiele rzeczy, właściwie o nich nie mówiąc. Kiedy latałem z nim samolotami opowiadał mi o tym jak dzwoni do rozgłośni radiowych i każe im puszczać swoje piosenki. Później zabierał mnie do nich osobiście. Nie chodziło jedynie o granie koncertów. James z nieznanych powodów pokazywał mi jak prowadzić biznes. Brown miał jaja. I to naprawdę wielkie…

Czy to prawda, że był niezwykle skąpy?

Na pewno nie odczuliśmy tego tak jak jego pierwszy zespół bo nie mógł nas zastraszać tym, że zabierze nam pieniądze. Po prostu byliśmy przyzwyczajeni do tego, że ich nie dostaniemy (śmiech). Byłem świadkiem wielu zabawnych sytuacji. James zawsze próbował cię złamać. W sytuacjach kiedy wiedziałem, że zagrałem świetny koncert, na który ludzie zareagowali naprawdę entuzjastycznie, James wzywał mnie do swojej garderoby i mówił tym swoim sarkastycznym, gardłowym głosem: „Harghh! Nie było dobrze. No nie było dobrze!”. Za każdym razem nie mogłem w to uwierzyć. Był niemożliwy. Raz zadzwonił do saksofonisty i zbeształ go, że do niczego się nie nadaje i powinien wyrzucić swój saksofon do śmieci. I był przy tym całkowicie poważny. Doszliśmy do momentu, w którym naprawdę trudno było ocenić na ile sobie z nami pogrywa a na ile jest po prostu szalony.

Dziś znasz odpowiedź na to pytanie?

Myślę, że jedno i drugie. Był szalony ale często też po prostu chciał nas sprowokować. Niezależnie od tego jakie były jego intencje, te wszystkie sytuacje sprawiały, że jeszcze więcej ćwiczyłem. James wiedział co robi. Muzycy są niezwykle wrażliwi. Nie chciałem zawieść wielkiego Pana Browna i dawałem z siebie wszystko. A on i tak wzywał mnie do garderoby i mówił, że to wciąż nie to. Pytałem, co mogę zrobić, aby w końcu spełnić jego oczekiwania. Odpowiadał: „synu, jesteś w najlepszym zespole świata ale po prostu nie potrafisz grać”. (śmiech). Najgorsze jest to, że mówił to zupełnie serio. A mówił to Pan Brown więc nie można się było z tego śmiać. Z czasem, zorientowaliśmy się, że nie miał racji i dopiero wtedy jego „synowanie” i gardłowy głos zaczęły nas śmieszyć.

Jak reagował kiedy reagowaliście śmiechem na jego krytykę?

Przestał wzywać nas na rozmowy do garderoby, dzięki czemu byliśmy pewni, że w końcu „było dobrze”. Wcześniej jednak nie dawał nam spokoju. Były sytuacje kiedy nieśliśmy go za kulisy płaczącego, z zakrwawionymi kolanami a on nadal twierdził, że nie było wystarczająco dobrze. Kiedy zdarzały nam się mniej udane koncerty, wtedy wszyscy wracaliśmy do garderoby ze spuszczonymi głowami. Ale to normalne, że czasami występ nie wychodzi tak jak by się tego chciało. W takich sytuacjach mogliśmy mieć pewność, że Pan Brown znowu wezwie nas na dywanik i powie: „Harghh! Synu! Nie było dobrze!”. I kiedy to robił, wiedziałem, że mam przed sobą człowieka z innej planety (śmiech).

Dziękuję za te wspaniałe historie. Twoja kariera to niewątpliwie coś niepowtarzalnego!

I to wszystko zdarzyło się naprawdę! Takich rzeczy nie da się po prostu zmyślić...