Udało nam się spotkać z mistrzem i wypytać o etos jego muzyki, sprzęt na którym nagrywa, a także jego piękne, customowe PRSy…
Kiedy w 1971 roku, na rynku pojawiła się debiutancka płyta Mahavishnu Orchestra, The Inner Mounting Flame, gitarowy świat otrzymał jasny komunikat: na świecie pojawił się mistrz, który w przyszłości okaże się prawdziwą indywidualnością. Z pomocą gitary akustycznej, jak i elektrycznej, McLaughlin eksplorował kolejne gatunki (w tym charakterystyczną technikę Konnakol, pochodzącą z Indii), wypracowując jednocześnie swój własny, niepowtarzalny styl. Muzyk nie stronił też od nowych technologii. To chyba jeden z nielicznych gitarzystów, którym skutecznie udało się okiełznać gitarowy syntezator.
Najnowsza płyta, Dark Light, to wizytówka gitarowej wirtuozerii McLaughlina. Na Dark Light prawdziwa sztuka łączy się z niesamowitą prędkością gry. Naszą rozmowę zaczęliśmy oczywiście od gitarowych syntezatorów, których nie mogło tam zabraknąć…
Jeśli o nie chodzi, to zawsze kwestia eksperymentów. Używam gitary Paul Reed Smith z kontrolerem Fishman Triple Play. Wynalazł go mój stary znajomy z Budapesztu, Andreas Szalay. Przez kilka ostatnich lat, pracował on z Larrym Fishmanem. Stworzyli naprawdę świetny sprzęt. Triple Play jest bezprzewodowy i oferuje naprawdę genialną latencję. Ze względu na wyjątkowo małe opóźnienie, powinienem właściwie powiedzieć "wyjątkowo złą". Nie ma obecnie na rynku nic lepszego. Oczywiście Triple Play nie jest idealny ale wyciągnięcie MIDI z gitary to problematyczna kwestia. Sygnał musi zostać najpierw skonwertowany do odpowiedniej częstotliwości. Dopiero później jest on zapisywany cyfrowo. Z technologicznego punktu widzenia, to naprawdę ciężki orzech do zgryzienia. Myślę, że im się to w końcu udało. Teraz to kwestia rozwoju tej technologii.
Czy zsyntezowany dźwięk "podbierany" jest osobno, niezależnie od sygnału gitarowego?
W zestawie z Triple Play jest klucz sprzętowy, który wygląda jak mały pendrive. Po prostu wpinam go do mojego laptopa i odpalam Logic Audio. Program oferuje dziesiątki wbudowanych syntezatorów. Wśród nich mam swojego ulubieńca, którym bawię się już od dziesięciu lat. Swoim dźwiękiem przypomina on trochę flet, jednak wciąż go używam bo naprawdę podoba mi się brzmienie. Jest bardzo uniwersalne i pozwala mi grać na wiele różnych sposobów. Usłyszycie go m.in. na początku Being You Being Me oraz w melodii do Gaze City. Ten synth ma w sobie odrobinę melancholii i nieco nostalgicznego charakteru. Cały czas próbuję udoskonalić jego brzmienie, szukając nieco więcej… "naturalności". Tak, myślę, że to dobre określenie.
Jak gitarowy syntezator sprawdza się na koncertach? Takie urządzenia, zazwyczaj, nie działają najlepiej podczas występów na żywo…
To dość kapryśny sprzęt. Powiedzmy, że wciąż znajduje się on w fazie rozwoju. Czasami dzieją się dziwne rzeczy... Z jakiegoś powodu, syntezator jest bardzo wrażliwy na sygnał telefonów komórkowych. Wydaje mi się, że chodzi tu o anteny nadające na wysokich częstotliwościach. I to wywołuje największy chaos. Niestety, zdarzały mi się takie sytuacje. Rozmawiałem o tym z Andreasem, który wciąż próbuje dopracować swój sprzęt. Są koncerty, kiedy wszystko działa bez zarzutów. Podłączam się, gram i wszystko gra tak jak powinno. Zdarzają się jednak występy, kiedy sygnał jest zakłócany, a ja nie mam pojęcia jak temu zapobiec. Andreas twierdzi, że wszystkiemu winne są mikrofale znajdujące się w powietrzu. Triple Play bazuje przecież na łączności Wi-Fi. Swoją drogą to fantastyczne rozwiązanie. Nie muszę już podłączać wielkiego kabla MIDI.
Technologia MIDI odegrała też ważną rolę na twoim DVD, This Is The Way I Do It…
Niełatwo było zrealizować ten pomysł. Chciałem, żeby w dolnej części ekranu znajdował się zapis nutowy, zsynchronizowany z tym co w danym momencie gram. Rozwiązanie było proste, jednak w praktyce, pojawiły się pewne komplikacje. Skończyło się na tym, że w tym samym czasie, rejestrowałem sygnał audio oraz MIDI. Najlepszą gitarą do przechwytywania sygnału MIDI, jaką udało mi się wtedy znaleźć był Godin. Za konwersję i zapis sygnału na komputerze, odpowiadało małe urządzenie firmy Roland. Nie obyło się niestety bez latencji i zakłóceń. Nagrałem więc dźwięk gitary jako MIDI i aby wszystko było czytelne, wyczyściłem plik, korzystając, na koniec, z funkcji kwantyzacji. Później, z poziomu laptopa, skonwertowałem wszystko do formatu mp4 i wyeksportowałem do okna w którym montowany był mój materiał na DVD. Na koniec pozostała już tylko kwestia synchronizacji, co w istocie nie było takie trudne.
Jaki inny sprzęt odpowiada obecnie za twoje brzmienie?
Korzystam z trzech różnych przedwzmacniaczy lampowych. Wszystko zależy od tego jaki mam nastrój. Najstarszy model to Mesa/Boogie V Twin. Mam do niego duży sentyment, ponieważ w latach 70. i 80. często sięgałem po sprzęt tej firmy. Posiadam też Hermida Audio Zendrive 2 z jedną lampą w środku. Trzeci przedwzmacniacz z którego korzystam to Seymour Duncan Twin Tube Classic. Cała nowa płyta, od początku do końca, została nagrana właśnie z jego pomocą. Tak jak powiedziałem, wszystko zależy od nastroju. Poprzedni album nagrywałem na Zendrive2 i brzmi on równie dobrze. Intuicyjnie wybieram odpowiedni sprzęt. Każdy z nich ma w sobie coś szczególnego i wszystkie są naprawdę świetne!
Jakie kostki i efekty znajdują się w twojej "podłodze"?
Korzystam z bezprzewodowego systemu Line6 [Relay G30]. To najlepsze rozwiązanie tego typu, jakie znam. Klasa sama w sobie. Mają nawet przełącznik odpowiadający za wirtualne kable, gdyby komuś nie odpowiadał dźwięk z "bezprzewodu". Ja jednak nie zawracam sobie głowy takimi rzeczami. Wpinam się prosto w stroik. Stamtąd, sygnał idzie do przedwzmacniacza. Dalej mamy MXR [Carbon Copy] Delay. Na końcu znajduje się MXR Chorus. Bardzo cenię sobie jakość efektów tej firmy. Później sygnał wyjściowy idzie już na przody i monitory.
Więc będąc na scenie, w ogóle nie korzystasz z końcówki mocy?
Już nie. Posiadam wspaniałą końcówkę mocy od Paul Reed Smith, jednak waży ona 27 kilogramów. Zabieranie takich ciężarów w trasę to prawdziwy koszmar. Dlatego tak bardzo cenię sobie moje lampowe przedwzmacniacze. Sprawdzają się idealnie. Seymour Duncan, na nowej płycie brzmi po prostu świetnie.
Co takiego urzekło cię w gitarach Paul Reed Smith?
Są genialne! Czy potrzebujesz jakichkolwiek innych wyjaśnień? (śmiech) Nasza współpraca zaczęła się jakieś 20 lat temu, wtedy Paul dał mi pierwszą gitarę. To był PRS w którym zakochałem się na całe życie. Siedem albo osiem lat później, spotkaliśmy się we Frankfurcie na Musikmesse. Spytał jak tam moja gitara. Odpowiedziałem, że jest piękna, ale nie posiada MIDI. Stwierdził, że w takim razie, zrobi mi nową i uzupełni ją o brakujący element. Skończyło się na tym, że dostałem trzy instrumenty. Jeden z nich posiadał wbudowane MIDI. Gitara bazowała jednak na przystawce Rolanda. Odkąd zacząłem testować Triple Play, które dostałem od Larry’ego Fishmana, nie znam lepszego rozwiązania. Paul stworzył dla mnie jeszcze jeden instrument. To ta gitara, która znajduje się na okładce Black Light. Dzieło sztuki, które brzmi jak nie z tego świata!
Mówisz o gitarze z panoramą Nowego Jorku na podstrunnicy?
Tak. To miasto jest mi bardzo bliskie. Na gitarze znalazły się nawet wieże World Trade Center. Kiedy mieszkałem w Nowym Jorku, budowle stały jeszcze na swoim miejscu. Często odwiedzałem Dolny Manhattan podczas moich rowerowych wycieczek, tylko po to, żeby popatrzeć na Bliźniacze Wieże. Zawsze robiły na mnie ogromne wrażenie. Do dziś kocham Nowy Jork. Stamtąd pochodzili Miles Davis i Tony Williams. I właśnie tam poznałem Jimiego… To miasto jest naprawdę wyjątkowe, a Paul, tak po prostu umieścił je na mojej gitarze. Dla mnie, to niesamowite.
Komponujesz z gitarą w ręku?
Tak. Czasami jednak nie mam możliwości, żeby usiąść i zagrać to co siedzi mi w głowie. Właśnie dlatego cenię sobie mojego iPhona. Gdy tylko wpadnę na jakiś pomysł, mogę go zarejestrować, mając pewność, że nie zginie. To może być zaledwie melodia, progresja jakiegoś akordu lub koncepcja rytmu. Wiele moich kompozycji zaczyna się od iPhona i prostego nagrywania głosu. Nauczyłem się już, że liczenie na to, że jakiś pomysł nie ucieknie mi z głowy, może być zgubne. Mówię sobie, że będę pamiętał, wpadam w wir pracy i kilka godzin później wiem już, że właśnie bezpowrotnie straciłem tamtą myśl. Teraz mam nauczkę. Śpiewam do mojego iPhona i żaden pomysł nie ma prawa zniknąć. W ten sposób nagrałem ostatnio utwór z Cindy Blackman. Wszystko zaczęło się od kilku dźwięków, które zarejestrowałem za pomocą telefonu.
Na nowej płycie pojawia się Konnakol, czyli sztuka wokalnej perkusji pochodząca z Południowych Indii…
Pandit Ravi Shankar nauczył mnie tego w latach 70. Praca z nim pozwoliła mi rozwinąć tę sztukę do takiego poziomu, że osiem lat temu wydałem DVD na którym sam dzielę się swoją wiedzą na temat Kannakol. To wspaniały system pozwalający z łatwością wyśpiewać każdy rytm, dlatego bardzo polecam go wszystkim muzykom. Pracując z zespołem, cały czas korzystam z Kannakol. Wystarczy, że wyśpiewam rytm, który siedzi mi w głowie i wszyscy wiedzą o co mi chodziło. Ranjit [Barot, perkusja i wokal] i Gary [Husband, perkusja i klawisze] szybko załapali na czym to polega. Ja śpiewam do nich, oni do mnie i wszyscy się rozumiemy. Kiedy Ranjit proponuje rozwinięcie jakiegoś rytmu, śpiewa w Konnakol, a ja szybko łapię o co mu chodzi. Jeśli znasz ten system i potrafisz go zrozumieć, wiesz również jak trzeba to zagrać.
Na nowej płycie pojawił się również utwór poświęcony pamięci Paco De Lucia…
Tak, bardzo za nim tęsknię. To była jedna z wielu melodii, które mieliśmy nagrywać w zeszłym roku. Planowaliśmy wydać wspólną płytę. Rozmawiałem z nim krótko przed tym jak wyjechał do Meksyku. To było zaledwie kilka dni przed 25 lutego kiedy zmarł na zawał w Playa Del Carmen. Byliśmy już po pierwszej wymianie pomysłów na utwory i ten szczególnie mu się spodobał…
Mówiąc szczerze, wiadomość o jego śmierci naprawdę mnie zniszczyła. Potrzebowałem czasu, żeby się z tym pogodzić i wrócić do pracy. Pomyślałem, że muszę nagrać ten utwór dla niego. Właśnie dlatego, że tak bardzo mu się podobał. Pierwotnie była to kompozycja na dwie gitary akustyczne. Właśnie dlatego sięgnąłem po akustyka. Napisałem aranżację dla całego zespołu i myślę, że całkiem nieźle nam poszło. Stworzyliśmy klimat, w którym Paco, świetnie by się odnalazł. Tytuł "El Hombre Que Sabia" można przetłumaczyć jako "Człowiek Który Wiedział". I myślę, że Paco naprawdę wiedział. Był wspaniałym człowiekiem i świetnym gitarzystą. Cholernie trudno się z tym pogodzić… ale mam też dobrą wiadomość. Po 28 latach, udało mi się namówić Eagle Rock do wydania koncertu, który razem z Paco zagraliśmy w 1987 roku na Montreux Jazz Festival. To była wspaniała noc. Byliśmy wtedy strasznie nakręceni.