No cóż... Na to złożyło się parę inspiracji. Pierwszą były warsztaty w Zakrzewie, chyba w roku 1996 albo 1997. Każdy z wykładowców miał za zadanie przygotować jednego, dwóch najbardziej utalentowanych uczniów do koncertu finałowego. Pomyślałem wtedy 'weźmy wszystkich, nie ma ich tak dużo, około 16 czy 17 uczniów i zagrajmy coś razem'. No więc zrobiliśmy krótką próbę i to była pierwsza inspiracja. Zagraliśmy "Hey Joe" i po prostu to tak "pojechało", genialnie. To był taki cios dla wszystkich, że gdzieś tam widocznie to zostało, żeby coś takiego zrobić ponownie. To nie było tak, że od razu miałem wizję na rynku, wszędzie gitary, tysiące osób... Nic z tych rzeczy (śmiech). Po prostu chciałem to jakoś powtórzyć i na Woodstocku zrobiliśmy to ponownie, ale udało mi się zebrać tylko dziesięciu gitarzystów na scenie. Zagraliśmy "Hey Joe" i chyba "Wild Thing". Jurek Owsiak szalał oczywiście, był zachwycony, że tak fajnie, ale to nie było to co się wydarzyło we Wrocławiu. Moja pierwsza próba to był tak naprawdę rok 2002, miałem od miasta zielone światło, nagłośniłem całe wydarzenie w mediach, po czym okazało się, że nie trzeba nic takiego robić, nic z tego nie będzie. Dopiero od 2003 roku robię to z Krzyśkiem Jakubczakiem, no i wszystko zawsze gra. Wiadomo są różne problemy i były ogromne problemy finansowe przez pierwsze 7 lat - do końca nigdy nie było wiadomo ile mamy, czy mamy i w ogóle czy to robić, ale się jakoś udawało, przy wsparciu miasta oczywiście. Natomiast jest też dużo fajnych wątków dookoła samego eventu. Na przykład robimy konkurs na najdziwniejszą gitarę, są zdjęcia różnych pomysłów, na przykład z sedesu ktoś sobie zrobił instrument, z łopaty i to grające! Nie tam że jakaś lipa! Z przystawkami gitary, podłączali się normalnie do pieca (śmiech). W tym roku z kolei hasłem przewodnim były "gitarowe rodziny", przyjechało ich ponad 300. Zależy mi na generowaniu fajnej, rodzinnej atmosfery, żeby się ludzie dobrze czuli na tej imprezie i razem przeżywali muzykę.