Fu Manchu - 19.03.2011 - Wrocław
Niektórzy twierdzą, że stoner to granie dla garstki wąsatych wieśniaków, jednak rzut oka na całkiem licznie zgromadzoną tego sobotniego wieczoru w Firleju publikę raczej nie potwierdzał tej oceny. Mam wrażenie, że swego czasu nawet Orange Goblin zgromadził w tym klubie mniejszą widownię; nie mówiąc już o tym, jak bardzo wąs jest passe dla dzisiejszej młodzieży, której reprezentanci stawili się całkiem licznie, zobaczyć jak gra i śpiewa Fu Manchu.
A przecież to zespół archetypicznie wręcz stonerowy, nawet biorąc pod uwagę wąskie rozumienie tego terminu. Tym sposobem pogłoski (rozsiewane z pewnością przez zazdrosne 'pulowery', zasłuchujące się w post rocku), okazały się zupełnie nieprawdziwe.
Ostatnimi czasy zjawiska w rodzaju odgrywania na koncertach albumów w całości, czy nawet trasy dedykowane konkretnej płycie zdecydowanie stały się modne. Tak się złożyło, że i Amerykanie pokusili się o podobny manewr, biorąc na tapetę wydany 15 lat temu “In Search Of…". Szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę twórczość Fu Manchu, która przecież szczególną różnorodnością nie grzeszy, nie do końca przemawia do mnie rzekoma 'przełomowość' tego właśnie krążka, ale - jak widać - zespół jest innego zdania. Co więcej, przed koncertem tu i ówdzie można było natknąć się na notki prasowe przekonujące z zapałem godnym lepszej sprawy, że “In Search Of…" to jedna z najważniejszych (!) płyt lat ’90. Trudno takie humorystyczne tezy traktować poważnie, chyba że ranking ograniczyłoby się wyłącznie do albumów z autami na okładce.
Wieczór rozpoczął występ supportu-widma, który chyba dla wszystkich okazał się prawdziwą niespodzianką, próżno było przed koncertem znaleźć o nim choćby wzmiankę. W rezultacie, choć zjawiliśmy się w klubie sporo przed oficjalnie podanym czasem, gig The Xcerts miał się już ku końcowi. Na szczęście, nie było czego żałować. Na tym jednak nie koniec niespodzianek. Tuż przed setem Fu Manchu okazało się, że manager kapeli nie zgodził się na zdjęcia z fosy. Jeśli więc foty są (a są) mało urozmaicone, wiecie do kogo słać maile z pretensjami, hehe. Bez względu jednak na to, czy takie fochy zrzucić na karb symbolicznej 'fosy' czy może raczej wysokości sceny w Firleju, czy na 'gwiazdorstwo' Amerykanów, koncert zaczął się punktualnie. Setlista większej części gigu była rzecz jasna znana już wcześniej, nim jednak zespół dotarł do odegranego od początku do końca “In Search Of…", na rozgrzewkę zafundował kilka utworów z pozostałych albumów.
W Firleju zazwyczaj wszystko brzmi elegancko i tak było i tym razem. No, może poza kiepsko nagłośnionym mikrofonem sporadycznie udzielającego się wokalnie basisty Fu Manchu. To jednak tylko detal, bo najważniejsze, że kapeli udało się osiągnąć ten charakterystyczny, dudniący, soczysty sound, zwany przez niektórych pustynnym. W końcu, jak stoner, to stoner.
Jeśli mam być szczery, Fu Manchu nigdy nie zdołał dobić się do katalogu moich ulubionych kapel tej stylistyki (w której zresztą wszystkie miejsca na podium, a nawet i kilka poza nim należą i po wsze czasy należeć będą do niezagrożonego Kyuss). Koncert, choć bez wątpienia zapewnił solidny kawał godziwej rozrywki, nie skłoni mnie jednak do zmiany zdania. Bliźniaczo podobne utwory, kompozycje pozbawione finezji i nieco zbyt sztywne trzymanie się piosenkowego formatu, tj. moje podstawowe zarzuty względem muzy Fu Manchu, pozostają aktualne również w odniesieniu do setu koncertowego. Ale nic to. Wniebowzięta publika bawiła się przednio, a zespół, choć daleki od przesadnej wylewności, także zdawał się być zadowolony z przyjęcia. Oczywiście, nie zabrakło bisów zakończonych, jakże by inaczej, kawałkiem "King of The Road". Udany wieczór.
Setlista (bez bisów):
Eatin’ Dust
Hell on Wheels
Mongoose
Bizonic Astronautics
Regal Begal
Missing Link
Asphalt Risin'
Neptune's Convoy
Redline
Cyclone Launch
Strato-Streak
Solid Hex
The Falcon Has Landem
Seahag
The Bargain
Supershooter
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka