Porcupine Tree - 17.07.2010 - Łódź
Podążający własną drogą. Nie oglądający się za siebie. Nie przejmujący się falą krytyki. Grający przede wszystkim dla siebie. Z pasji, miłości dla muzyki. Niezwykli. I czasami mam wrażenie, że w niektórych kręgach trochę niedoceniani. Czysty narkotyk. Porcupine Tree.
Tego jakże upalnego 17 dnia miesiąca lipca (a który dzień ostatnio nie jest upalny?) bardzo ochoczo i z uśmiechem na twarzy przywitałem dzień, bo wiedziałem, że wieczorem czeka mnie jedyne w swoim rodzaju wydarzenie. Koncert zespołu, który zawsze gdzieś tam podświadomie elektryzował i zastanawiał. Muszę przyznać, że nigdy nie byłem wielkim fanem kapeli Stevena Wilsona i spółki, aż do pewnego momentu. Tak naprawdę nawet nie pamiętam jak to się stało, ale tak jak kiedyś za nimi nie przepadałem, w pewnym momencie po prostu nie mogłem się od nich opędzić. I tak mi zostało do dziś. Pamiętam jakby to było wczoraj, kiedy to zdążałem na występ Brytyjczyków w poznańskiej Arenie w 2007 roku. Wówczas formacja Wilsona zagrała na jednym koncercie razem z Anathemą. I tak jak na występ wchodziłem jako większy fan tych drugich, po kilku godzinach wychodziłem już kupiony przez Porcupine Tree.
Dodatkowym czynnikiem, który zmobilizował mnie abym pojawił się tego dnia z łódzkiej Wytwórni był fakt, że zespół zapowiedział, iż jest to ich ostatnia trasa na jakiś czas. Steven Wilson, frontman grupy, ogłosił już, że w najbliższej przyszłości ma zamiar w całości poświęcić się swojemu solowemu projektowi, więc kto wi,e kiedy znów nadarzy się okazja aby posłuchać Porcupine Tree na żywo.
Kilka minut przed godziną 20 z głośników dobiegł dość znajomy głos konferansjera, który raczył ogłosić, że już minut kilka zacznie się koncert grupy tej i tej promującej album taki i taki, a także obwieszczający, iż kapela nie życzy sobie jakiegokolwiek filmowania występu i robienia zdjęć, bowiem najzwyczajniej ich to rozprasza. Cóż, każdy, kto w branży muzycznej zaszedł już tak daleko, ma prawo do jakichś własnych kaprysów. Tym bardziej jeśli nie są one specjalnie wygórowane. Na samym początku występu zacząłem obawiać się trochę, że zespół postawi tylko i wyłącznie na materiał z ich najnowszego albumu "The Incident". Po zapoznaniu się bliżej z tym krążkiem nie miałbym nic przeciwko temu, ale skoro miała to być ostatnia na jakiś czas trasa kapeli, chyba nie tylko mnie zależało, żeby Steven Wilson i spółka zagrali także jakieś starsze utwory. I na szczęście frontman szybko rozwiał moje wątpliwości zaznaczając, iż mimo, że jest to nadal trasa promująca ich najnowszą płytę, to set będzie składał się także ze starszych utworów. I, jak się później okazało, jakże zaskakujących.
Rozpoczęli z zegarkiem w ręku punkt 20 od pierwszych dwóch utworów z albumu "The Incident" - "Occam’s Razor" i "The Blind House". Już te dwa kawałki wystarczyły żeby wpaść w naprawdę dobry nastrój. Swoją drogą, najciekawsze w tym wszystkim jest to, że dla mnie jest to jeden z nielicznych zespołów, na którego nie muszę godzinami wpatrywać się podczas jego występu. Nie żebym tego nie chciał, ale czasami wydaje się to w zupełności niepotrzebne. Wizualizacje, w większości bardzo dobrze dobrane, które pojawiają się za plecami muzyków czasami wystarczą, żeby ciarki przeszły po plecach, a także skutecznie przyciągają wzrok odrywając go od sceny. Poza tym w niektórych momentach wystarczy po prostu zamknąć oczy i ponieść się płynącej muzyce, która w głowie potrafi podświadomie niejednokrotnie wygenerować niezwykłe obrazy i treści. Pomimo wielkiej duchoty na sali, o której nie raz podczas całego występu wspominał Steven Wilson, zespół zagrał ponad dwugodzinny set, na który składało aż 20 kawałków. A największą perełką wśród nich okazał się utwór "Pure Narcotic", którego kapela nie grała na żywo od 2003. Wilson przed zagraniem tego numeru ostrzegał wszystkich, że ćwiczyli go tylko kilka razy na próbach i nie daje głowy za efekty. Jednak po pierwszych dźwiękach utworu ludzie zapomnieli nawet frontmanowi, że w pewnym momencie zapomniał tekstu do kawałka. Poza tym, z utworów, które nie są podpięte pod "The Incident", można było usłyszeć m.in. "Russia On Ice", "Way Out Of Here" (z doskonałą wizualizacją), czy klasyczny już "Trains". Tym razem zabrakło takich szlagierów jak "The Sound Of Muzak", "I Find That I’m Not There" czy "Lazarus", ale nie od dzisiaj wiadomo, że koncerty Porcupine Tree żądzą się swoimi prawami i tym razem te utwory musiały ustąpić miejsca innym, ale myślę nie mniej ciekawym.
Organizacyjnie nie można było mieć także większych zastrzeżeń. Akustyka była dobra (jedynie bas mógłby być ciut głośniej - na co zwróciła mi uwagę pewna osoba). Poza kilkoma wpadkami wokalnymi Wilsona (wszystko zrzucił na niemiłosierne gorąco w Polsce) wszystko było praktycznie jak w zegarku. Nawet przerwa między dwoma setami trwała równo dziesięć minut.
Ciekawe ile przyjdzie nam czekać na reaktywację Porcupine Tree. A może już nigdy się jej nie doczekamy? Czas lubi płatać różne figla, ale trzeba być dobrej myśli i trzymać się słów pana Wilsona, który mimo wszystko obiecał powrót jak tylko pojawi się nowy materiał. A może będzie to już całkiem niedługo? Na razie te wszystkie pytania pozostają bez odpowiedzi. Do tego momentu pozostaje nam napawać się tym czystym narkotykiem. Oby nie ostatni raz.
Setlista:
1. Occam's Razor
2. The Blind House
3. Great Expectations
4. Kneel and Disconnect
5. Drawing the Line
6. Hatesong
7. Pure Narcotic
8. Russia on Ice
9. Anesthetize
10. Dark Matter
Po 10-minutowej przerwie:
11. Time Flies
12. Degree Zero of Liberty
13. Octane Twisted
14. The Séance
15. Circle of Manias
16. Buying New Soul
17. Way Out of Here
18. Normal
19. Bonnie the Cat
Bis:
20. Trains
Krzysztof Kukawka