Hellfest 2016 - 17-19.06.2016 - Clisson (Francja)

Relacje
Hellfest 2016 - 17-19.06.2016 - Clisson (Francja)

Powróciłem z Hellfest po raz trzeci. Po raz trzeci zachwycony.

O ile jeżdżąc regularnie na ten francuski festiwal (obecnie jeden z największych w Europie) można poczuć przesyt zespołami, których jak się okazuje, pomału zaczyna brakować, o tyle, kiedy oswoimy się już z niedoborem nowych bandów, zachwycamy się samym klimatem imprezy. Nic dziwnego, że ponownie nie przywiozłem ze sobą żadnych negatywnych skojarzeń związanych z Hellfest.

W ubiegłym roku festiwal świętował dziesięciolecie. Skład wówczas, kolokwialnie mówiąc, zmiażdżył. W tym roku było ciut gorzej, a przynajmniej tak mi się zdawało, dopóki nie postawiłem nogi na francuskiej ziemi. Gdy w 2011 roku jechałem na Hellfest, impreza wydawała mi się maratonem nie do ogarnięcia. Tyle znakomitych kapel na wyciągnięcie ręki, z których przynajmniej połowa nie miała wówczas szansy pokazać się w Polsce, a druga połowa prawdopodobnie nigdy się w niej nie pokaże (nie wspominając o tym, że bilety na koncerty niektórych z tych zespołów kosztowały w naszym kraju tyle co 1/3 karnetu na Hellfest). Dwanaście gigów dziennie przez trzy dni pozostawiało mętlik w głowie. Tym razem postanowiłem nieco odpuścić, zamienić maraton w trucht starzejącego się człowieka.



Wspomniałem, że lineup w tym roku nieco odstawał jakością od poprzednich edycji. Oczywiście każdy ma własne gusta, jednak nie da się ukryć, że przez dłuższy czas organizatorzy nie ujawniali nazwy trzeciego headlinera, w końcu czyniąc nim Twisted Sister. Do momentu, gdy zespół wyskoczył na scenę wielu osobom wydawało się to poronionym pomysłem. Tymczasem ekipa Dee Snidera wykonała swoje zadanie doskonale! O ile wiadomo, czego można spodziewać się po Rammstein, zaś Black Sabbath traktowany jest jako zespół 'do odhaczenia, zanim będzie za późno', o tyle Twisted Sister zasługuje po tym gigu na miano bandu, który przeżywa drugą, jeśli nie trzecią młodość! Podczas niemal półtoragodzinnego setu uraczyli nas tym, co lubiliśmy w nich najbardziej (czyli min. "We're Not Gonna Take It" oraz mój ulubiony "Burn in Hell"). Ciekawe, że za perkusją zasiadł Mike Portnoy. Jeszcze większa ciekawostką było zaproszenie gitarzysty Motorhead, Phila Cambella, który zagrał w końcówce koncertu włącznie z finałowym "Born to Raise Hell".

Potem mogło nie być już nic, publiczność była kupiona, urzeczona, zadowolona. Nie wspomniałem jednak, iż tematem Hellfest 2016 był zmarły niedawno Lemmy Kilmister. Koszulki z jego podobizną zdobiły większość torsów noszących festiwalowe t-shirty. Przed wejściem na scenę 'Warzone' postawiono wysoki na kilkanaście metrów pomnik Lemmy'ego. Generalnie wszędzie czuło się obecność króla. Drugi dzień festiwalu był zdecydowanie dniem wokalisty Motorhead. Po zakończonym koncercie Twisted Sister, Campbell wyszedł jeszcze raz na scenę i powiedział kilka ciepłych słów na temat festiwalu i zmarłego kolegi. Puszczono fragment występu Motorhead z Hellfest, co rozpoczęło niemal piętnastominutowy pokaz fajerwerków, układających się na koniec w napis "RIP LEMMY". Poruszający i z rozmachem zorganizowany ukłon w stronę prawdziwej gwiazdy rocka.

Być może cała ta otoczka, rozdmuchana w trakcie i po koncercie drugiego headlinera sprawiła, że skrzydeł dostał również występujący na koniec Korn. Nie byłem w zeszłym roku we Francji, ale na youtube'owych streamingach widziałem, że grający również w 2015 r. Korn zdecydowanie odstawał jakością od reszty stawki. Tym razem zaserwowali nam przekrojowy zestaw przebojów, który porwał całą publiczność, naładowaną energią Lemmy'ego. Było i "Got The Life" i "Twist", "Falling Away From Me", "Did My Time" i "Here To Stay". Każdy kawałek został zagrany z taką samą radością. Nie można było oderwać wzroku od Jonathana Davisa, który sprawiał wrażenie uradowanego niczym dziecię, podrygując i tańcząc do własnej muzyki.

Fu Manchu



Zacząłem relację od środkowego dnia przygody, cofnijmy się więc do początku. Hellfest imponuje rozmachem wynikającym z dopieszczonej do granic możliwości organizacji. Nie było możliwości, żeby któryś koncert rozpoczął się z opóźnieniem (a dodam, ze mieliśmy do czynienia z sześcioma scenami i ponad 160 zespołami). Każdy dzień zaczynał się już o 10:30 i kapele zmieniały się aż do pierwszej w nocy, kiedy zaczynały grać ostatnie zespoły.

Pierwszego dnia dotarliśmy na miejsce dopiero na występ Ramesses odbywający się na okołostonerowej scenie zwanej 'Valley'. Potężny doom metal zagrzmiał z głośników, naprawdę miło się tego słuchało, jednak wizualnie odniosłem wrażenie, że ogrom sceny przerósł angielskie trio. Udałem się więc pod główną scenę, gdzie niebawem miał zagrać Anthrax. Legenda? Legenda. Zagrali więc jak na legendę przystało, jak zespół, który swój dług wobec ciężkiej muzyki spłacił dawno temu, mimo to nadal cieszy się każdym wyjściem na scenę. Usłyszeliśmy dwa covery - "Got The Time" Joe Jacksona i "Antisocial" - przeróbkę Trust. Były też klasyki typu "Caught in The Mosh". Belladonna razem ze Scottem Ianem dwoili się i troili, żeby zawładnąć sceną i pozyskać publikę. Czego chcieć więcej?



Dalej było Killswitch Engage. Już na scenie "Warzone", do której dwa lata temu nie mogłem trafić. Tym razem podobno przerobiono jej wygląd, wieżyczki strażnicze piętrzyły się wokół sceny, a teren przed nią przypominał nieco amfiteatr. Killswitch wyskoczyli o 18:30 i z luzem typowym dla siebie (jak i dla większości kapel z USA) momentalnie kupili publiczność. Jestem fanem pierwszego wokalisty - Jessego, więc cieszyłem się na jego powrót do składu. Tym gigiem frontman udowodnił, że właśnie w tym zespole jest jego miejsce. Gitarzysta i lider w jednym - Adam Dutkiewicz wyglądał jakby właśnie wrócił z surfingu, szarżował przaśnym humorem pomiędzy kawałkami, ale na gitarze grał jak samo zło. Brzmienie całego koncertu było zresztą bardzo selektywne, a potrójne harmonie wokalne w refrenach, robiły duże wrażenie. Oczywiście łezka w oku musiała się zakręcić, kiedy poleciało "Last Serenade", głos też musiał być zdzierany przy równie klasycznym "Life to Lifeless", czy ostatnim wielkim hiciorze "In Due Time". Od tego momentu poczułem zew Hellfestu i ruszyłem radosnym krokiem na Melvins.

Melvins przeżywa chyba czwartą młodość. Gubię się w rotacjach basistów w tym bandzie, ostatnio widziałem ich z Jaredem Warrenem - wokalistą i basistą równie genialnego Big Business. Tym razem czterostrunowca dzierżył Steven McDonald i oczywiście nadawał się do tego wyśmienicie. Jego podskoki a'la David Lee Roth przejdą do historii, gwarantuję. Usłyszeliśmy set ubarwiony wieloma coverami, od Kissów ("Deuce"), Green River ("Leech"), macierzystej formacji Stevena - Redd Kross ("Frosted Flake"), Alice Coopera ("Halo of Flies"), a na koniec klasyk w postaci "Night Goat" i jeszcze jeden cover, tym razem Edwarda Meekera "Take Me Out To The Ball Game". Na scenie Melvins, mimo 33 letniego stażu, to wulkan energii, która nie może nie udzielić się gawiedzi pod sceną. Buzzo tym razem nierzadko odstępował od śpiewania, dawał szansę basiście i Dale'owi, co wcale nie wychodziło na złe.



Tak się złożyło, że po przerwie na scenie zainstalowali się muzycy z francuskiej Magmy. Na ten koncert czekałem najbardziej i słusznie, ponieważ okazał się przeżyciem wręcz nieziemskim. Muzycy lubili twierdzić, że stworzyli własny styl zwany "Zeuhl". Trzeba im poniekąd przyznać rację - nie słyszałem jeszcze takiej kombinacji awangardy, starego rocka progresywnego, a nawet opery i muzyki klasycznej. Prym wiedzie perkusista przypominający z wyglądu Iana Paice'a. Nie podejmę się opisania muzyki Magmy, naprawdę trzeba tego posłuchać/zobaczyć. Grupa otrzymała dwukrotnie ponad pięciominutowe owacje, co z pewnością jest najbardziej entuzjastycznym przyjęciem zespołu jakie widziałem na wszystkich edycjach Hellfestu, w których uczestniczyłem. Magia.

Turbonegro

Headlinerem pierwszego dnia był Rammstein. Biorąc pod uwagę festiwalowe ograniczenia, Niemcy wybrnęli najlepiej jak mogli. Poszedłem pod scenę tylko po to, aby 'odhaczyć' ich koncert, tymczasem zobaczyłem całość półtoragodzinnego show. Stałem zahipnotyzowany tym, co formacja wyrabia na scenie. Zaskoczyli już na dzień dobry, serwując nowy numer "Ramm4", którego tekst stanowił kombinację tytułów ich wcześniejszych przebojów... A te posypały się jak z rękawa. Nieśmiertelne "Du Hast" usłyszeliśmy niemal na sam koniec, z niesamowitym pokazem pirotechniki w środku utworu. Potem zespół zszedł ze sceny, podgrzewając tylko atmosferę. Na bis usłyszeliśmy, "Sonne", "Amerika" i "Engel". To ostatnie Till wykonał podwieszony nad sceną i przyodziany w gigantyczne skrzydła ziejące ogniem. To już mówi samo za siebie. Było najlepiej.

Ciężkie zadanie miał The Offspring występując po Rammstein. Hit sypał się za hitem, ale forma muzyków pozostawiała wiele do życzenia. Raz, że to dość zabawne, gdy opuchnięty, zdziadziały chłop wyśpiewuje o bolączkach nastolatka. Dwa, że widziałem na tym festiwalu zespoły, które bardziej zasługiwały na dużą scenę. Obserwując The Offspring, doszedłem do wniosku, że powinien przysługiwać im co najwyżej Valley, ze względu na totalny brak ruchu i dziwne zagubienie wynikające chyba z przerostu formy nad treścią. Co nie zmienia faktu, że podczas koncertu wyśpiewałem całe swoje gimnazjum.

Ostatni dzień Hellfest 2016 był maratonem głównych scen. Dla mnie skład był następujący: Gojira, Slayer, Megadeth, Ghost, Black Sabbath, King Diamond. Niektórzy moi towarzysze podróży zamienili Gojirę na Mgłę, której w końcu udało się dotrzeć do Clisson, a która występowała w namiocie 'Temple'. I to też było słuszne. Tłum ludzi był nieprzenikniony, publiczność rozciągała się nieprzerwanie aż do budek z piwem i merchandise, a to znaczy, że dosłownie nie miał końca. Przepchać się z jednej sceny pod drugą graniczyło z cudem. Wydawałoby się, że to wszystko z powodu koncertu w ramach ostatniej trasy Black Sabbath. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Gojira zagrała poprawnie. Znalazło się nawet miejsce na jeszcze jeden, oprócz singlowych, nowy numer z "Magmy" ("Only Pain"), zagrany kosztem "Art of Dying". Perkusista Mario miał tego dnia (19 czerwca) urodziny, a że Francja to przecież ojczyzna tego bandu, publiczność ochoczo odśpiewała mu "sto lat". Gojira dotarła do takiego momentu w swojej karierze, w którym ciężko spodziewać się na koncertach czegoś innego, niż to co dostaliśmy rok, dwa, czy trzy lata temu. Marka została wyrobiona, ale obawiam się, że entuzjazm nieco przygasł.

Slayer to Slayer. Hasło tyleż chwytliwe, co prawdziwe. Miło było usłyszeć "Mandatory Suicide", a nawet utwory z nowej płyty zabrzmiały "jakoś", co nie zmienia faktu, że ostatni wielki hit (według zespołu) to "Disciple" z "God Hates Us All". Wyśmienitą moim zdaniem płytę "Christ Illusion" Amerykanie wciąż pomijają na koncertach. Miło zaś było usłyszeć "Fight till Death" z "Show No Mercy" i "Born of Fire" z "Seasons In the Abyss". Na koniec oczywiście "Angel of Death" i wszyscy mogliśmy udać się do piekła.

Na temat Megadeth krąży tyle opinii, co rudych włosów na głowie Dave'a Mustaine'a. Ja na przykład nie jestem w stanie słuchać ich płyt, za to koncerty mnie wręcz porywają. Często muzyce towarzyszy frustracja, 90% nu-metalowych zespołów deklarowało, że generowane przez nich dźwięki napędza frustracja na świat i inne bzdury. Phil Anselmo nagrał świetną płytę o frustracji na samego siebie. Wiadomo, dlaczego Rudy jest frustratem, mimo że podobno zmył to już z siebie na wielkim pojednaniu równie Wielkiej Czwórki. Jego muzyka, a przede wszystkim wokal, jest zgryźliwy, jak stary dziad na południu USA plujący tytoniem na skorpiony i wymachujący dubeltówką. I to mi się właśnie w muzyce Megadeth podoba - jest szczera do bólu. Struktury kompozycji nie są sztywne, gdyż frustracja oznacza niemożność wysiedzenia spokojnie + chęć rozwalenia wszystkiego z bezsilności. Chciał Mustaine zagrać trzyminutowe solo zamiast zwrotki i refrenu? Chciał, więc gra jak zły. Końcowe combo z "Peace Sells" i "Holy Wars" było idealnym przypieczętowaniem godzinnego show. Utwory z "Dystopii" w wydaniu koncertowym również zdecydowanie wchodzą.

Pod koniec koncertu Megadeth rozstawiłem się już pod drugą sceną, gdzie pięć minut po ekipie Dave'a miał wystąpić Ghost ze specjalnie przygotowanym setem. Ghost - zespół szopka. I faktycznie, po raz kolejny odwalili szopkę, choć z rozmachem godnym headlinera festiwalu pokroju Hellfestu. W Ghost nie ma nieprzemyślanych ruchów. Papa Emeritous wyszedł odziany w szaty papieża, by po trzech utworach je zdjąć, wpaść na scenę niczym dandys i swobodniej już dyrygować tłumem. Mieliśmy również "siostry w grzechu" w postaci kilkunastu dziewcząt przebranych za zakonnice, które rozdawały pierwszym rzędom publiczności wino, kondomy i pieniądze z wizerunkiem Papy. W finale, podczas "Monstrance Clock" niespodziewanie wyłonił się dziecięcy chór, który odśpiewał wersy refrenu. Zrobiło się bardzo podniośle i elitarnie, buchnęły wielkie fajerwerki i... nagle było po koncercie. Nie zagrali niczego z pierwszej płyty, skupili się na wszystkich kawałkach mniej lub bardziej zbliżonych do Abby, ale niech mnie kule biją - to było dobre, to się zgadzało! Po dziesięciu minutach tego koncertu zacząłem żałować, że w pogardzie ominąłem szerokim łukiem ich show w Warszawie pod koniec maja. Ten zespół już teraz jest duży, ale mówię Wam - oni będą wielcy.

Black Sabbath zaczęli od... "Black Sabbath". Wielki telebim, przefiltrowany przez impresje sprzed ponad 40 lat, dzieciokwiatowe motywy, był symbolicznym ukłonem w szalone lata '70. Odniosłem też wrażenie, że Iommi zrezygnował ze swojego nowoczesnego soundu, na rzecz bardziej fuzzowego, zbliżonego do pierwszych płyt Black Sabbath. Na klawiszach wspomagał ich syn wybitnego Ricka Wakemana - Adam. Zagrali oczywiście to, czego można było się po nich (niestety) spodziewać. Ozzy był w formie, ale tylko przez pierwszą połowę koncertu. W "NIB" zaliczał już takie fałsze, że ciężko było wystać pod sceną. Chyba że z litości dla siebie samego, że taki szmat drogi pokonało się dla Sabbathów. Najwyższy czas pozwolić legendzie być legendą. Pech chciał, że w tym samym momencie na sąsiednich scenach grali Paradise Lost z całym albumem "Gothic" na czele, a obok prężyło się Enslaved z najbardziej klasyczną setlistą, jaką widziałem od ładnych kilku lat. Głupi ja.

Ostatni z dużą sceną zmierzył się King Diamond i dał wyśmienity koncert. Sound był selektywny, teatr dopracowany, a głos mistrza brzmiał jak dzwon. Polscy nadworni techniczni Diamonda również mieli swój udział w przedstawieniu, w pewnym momencie "spalając" na stosie (stworzonym z pomarańczowego reflektora) niewiastę. Ciężko było się od tego misterium oderwać. Ostatniego dnia na festiwalu, o godzinie pierwszej w nocy widzimy już pustki. Ci, którzy nie zostali na Kingu Diamondzie będą tego w przyszłości żałować. Usłyszeliśmy kilka hitów z solowej twórczości lidera Mercyfu Fate, włącznie z dwoma utworami macierzystej formacji ("Melissa" i "Come to the Sabbath"). Następnie Diamond zdecydował się odpalić w całości album "Abigail".

Na koniec warto zwrócić jeszcze uwagę na małą zmianę kierunków w lineupie Hellfestu. Zaproszono Joe Satrianiego, Foreigner, U.K. Subs, czy King Dude'a. Widać u organizatorów tendencje wskazujące na zmęczenie ciągłą metalową łupaniną. I dobrze. Jak już wspomniałem, ciężko w dzisiejszych czasach o solidne młode kapele, które wybrną ze zderzenia z takim tłumem i taką sceną. Wszyscy wyżej wspomniani artyści zostali zresztą przyjęci bardzo ciepło, a gig Foreigner był najbardziej wyczekiwanym przeze mnie koncertem festiwalu. Usłyszeć na żywo "I Wanna Know What Love Is" (i przez godzinę być przekonywanym (ze skutkiem), ze ci starzejący się już Panowie jeszcze nie porzucili rock'and'rolla na rzecz bujanego fotela przykrytego kocem), było dla mnie swoistym spełnieniem dziecięcych marzeń.

Już teraz wiem, że w przyszłym roku jadę na Hellfest w ciemno. Pierwszym headlinerem ogłoszono Aerosmith, który również będzie się tułać w ramach trasy pożegnalnej. Do zobaczenia w Clisson.

Tekst: Piotr Rutkowski
Zdjęcia: Oskar Szramka