Bring Me The Horizon - 22.05.2013 - Warszawa
To będzie relacja z mnóstwem zaprzeczeń i odwracania racjonalnego biegu wydarzeń. Trzymajcie się siedzeń, bo Bring Me The Horizon przybyło do Polski.
* DUŻO PIEPRZENIA O ZESPOLE ZANIM PRZEJDĘ DO SEDNA, CZYLI KONCERTU *
Zazwyczaj jest tak, że spoglądając wstecz na zespół świętujący sukcesy, widzimy, że otworzył swoją dyskografię wydając dobry lub rewelacyjny album, by później utrzymywać ten poziom przez kilka lat, bądź obniżać loty proporcjonalnie przeciwnie do ilości gawiedzi przychodzących na coraz to większe obiekty. Znamy tę historię i przykłady moglibyśmy mnożyć. Bring Me The Horizon nie jest jednak takim zespołem. Oni to, prawie dekadę temu, zaczęli od jednej z najgorszych płyt metalcore'owych (ewentualnie deathcore'owych) jakie miałem nieprzyjemność słyszeć w życiu. I choć minialbum trwał mniej niż 20 minut, nie sądziłem, że cokolwiek sprawi, że w przyszłości BMTH jeszcze zawojuje scenę. Co więcej, dwa lata później wydany longplay brytyjskiej formacji, nie zmienił nawet o jotę ich sytuacji. Wrzucane na randomie breakdowny na tej płycie to nieomal podręcznikowy przykład tego, jak nie powinno się komponować utworów. Kolejne dwa lata "czekaliśmy" na "Suicide Season", które pokazało minimalny progres w stosunku do poprzednika. Z zegarmistrzowską dokładnością (co do dnia!) czekaliśmy na trzeci longplay, który w końcu pokazał, że brygada dowodzona przez Oliego ma szansę coś na rynku pokazać. Byli masowo popularni i masowo nienawidzeni, co przypominało chociażby sytuację sprzed dekady, związaną z muzyką Linkin Park, do której to jeszcze postaram się za chwilę nawiązać. "There Is A Hell, Believe Me I've Seen It. There Is A Heaven, Let's Keep It A Secret" (tia…) nie tylko pokazało, że goście chcą rozwinąć swój warsztat i być coraz lepszymi w tym co robili, ale także robić coś, co wyrwałoby ich z bardzo ograniczonego gatunku. Elementy elektroniki i ukierunkowanie na post-hardcore'owe brzmienie to znaki charakterystyczne tej przeciętnej, ale jakże ważnej z perspektywy dalszej historii grupy płyty. Ta, bez zaskoczenia, po dwóch latach uraczyła nas kolejnym dziełem: tym razem z remiksami stawiającymi na ambient, a momentami nawet dream pop. Ledwie pół roku później poznaliśmy "Sempiternal"…
* KONCERT *
Tak, rosnąca popularność Bring Me The Horizon na przestrzeni ostatniej dekady idzie równo z jakością ich twórczości, pomimo że trudno w to uwierzyć znawcom branży, którzy pewnie w większości postawili na nich krzyżyk na początku kariery.
Pierwsza migawka jaka pojawiła mi się w głowie gdy zjawiłem się w wypełnionej warszawskiej Stodole, to ta z reklamy cukierków z lat 90-tych ze słynnymi już słowami: "dziś sam jestem dziadkiem". Tak, gdy raptem 10 lat temu traciłem przytomność na koncertach pod barierkami, musiałem w oczach chociażby ochrony wyglądać równie durnie, co padające jak pszczoły nastki w pierwszych rzędach wczorajszej nocy. Cóż, przekleństwa młodości kontra zgryźliwość starości - choć gdyby nie stan zdrowia pewnie i ja znalazłbym swoje miejsce tego dnia pod sceną.
Czyli co, impreza dla dzieciaków, które "wstydzą się" słuchania Linkin Park i Thirty Seconds To Mars? Bardzo możliwe, bo zwłaszcza do tej pierwszej formacji Bring Me The Horizon jest teraz niezwykle blisko, a sam Oli nie kryje swojej fascynacji tą formacją. Jednocześnie nie można odmówić grupie indywidualnej rozpoznawalności, bo przecież tacy dziennikarze jak Zbigniew Zegler nie przerywaliby sobie zapętlonego odsłuchu ostatniego Clutcha, by wymęczyć się na nic nie znaczącym na rynku klonie.
Faktycznie, gdy zgasły światła, wrzask jaki rozległ się w klubie można porównać tylko do największych wykonawców, którzy balansują na granicy występowania w klubach i halach. Wiadome było już w tym momencie, że recepta na udany koncert jest prosta: wystarczy solidnie odegrać materiał z płyt i dodać do tego kilka smaczków, przez które występ będzie niezapomniany nie tylko przez oczekiwanie na niego. Te niuanse nie muszą być nacechowane wielką pompą, fajerwerkami itp. Bring Me The Horizon nie wykorzystuje pirotechniki, skomplikowanej scenografii czy gadżetów. Oni zrobili to tak…
Zaczęli od "Shadow Moses", w którym już od drugiego wersu popisywać się mogła wokalnie publiczność. Reakcja była pozytywna, a ludzie kupieni - w takich momentach dostaje się ciarek nawet jak ma się wykonawcę w głębokim poważaniu. Dalej nie można odpuszczać, trzeba cisnąć tempo i nie bawić w niepotrzebną konferansjerkę, a nawet gdy trzeba powiedzieć kilka słów, np. o tym by zarządzić zrobienie circle pit czy wall of death, to można to zrobić gdy wszystkich rozpiera energia od pompujących adrenalinę dźwięków gitar. Dlatego też próżno było szukać chwil na oddech. Proste rozwiązania jak zwykle okazały się najskuteczniejsze. Przykład? Kto chciał koszulkę od zespołu - wystarczyło by na rękach ludzi powędrował do fosy i odebrał ją od samego lidera. I tu kolejna istotna sprawa - kierownik jest tylko jeden. Panowie robią dobrze swoją robotę, ale nikt nie stara się Oliemu ukraść show i być drugim Slashem czy Ulrichem. Słusznie, bo wątpliwej urody Brytyjczyk (cecha nieomalże narodowa) jest bardzo dobrym wodzirejem. Potwierdza to fakt, że w trakcie koncertu częściej można było usłyszeć skandowane jego imię niż nazwę zespołu (lub chociażby ostatni jego człon). Wokalista przeżywa melodramatyczne liryki tak, że trudno mu nie uwierzyć w jego zaangażowanie i chęć przekazania czegoś więcej niż postulatu o wyciągnięcie BMTH na szczyty popularności. Jednocześnie, umiłowanie do emo prezencji - jego i jego tekstów - sprawia, że zastanawiam się dlaczego nigdy w Polsce nie wybuchł szał na muzykę, skądinąd o klasę lepszego pod względem lirycznym i muzycznym (choć należącego do innego gatunku), Brand New. Może właśnie przez brak takiego Oliego, który potrafi w tym samym czasie zwracać się bezpośrednio do jednostek w tłumie i dyrygować publicznością jako całością uczestniczącą w szalonej gonitwie po koronujące występ "Sleepwalking". Szkoda tylko, że na koncercie głośność muzyki była odrobinę za mała, choć prywatnie doceniłem ten fakt przed zbliżającym się okresem festiwalowym.
W trakcie gdy panowie kończyli swój ledwie godzinny set, zacząłem zastanawiać się nad moim niedoszłym z nimi wywiadem, który miał się odbyć tego samego dnia, a został przełożony na kilka dni po koncercie. W duchu cieszyłem się, bo z mojej listy pytań w głowie mogłem już parę z nich ze spokojem wykreślić. Nie muszę pytać, dlaczego grają zaledwie 10-12 utworów na gigach, bo teraz wiem, że w przypadku Bring Me The Horizon nie liczy się ani ilość ani nawet jakość, a intensywność przeżyć. Na wielu koncertach nawet największych gwiazd jest czas na liczne przeżycia poza oglądaniem show. Co chwilę ktoś pójdzie na piwo, do kibla, zajarać, pogadać czy przegryźć zapiekankę - na wczorajszym koncercie wszyscy poza tymi mdlejącymi łaknęli uczestnictwa w tym wydarzeniu od początku do końca i to stanowi kolejną przewagę BMTH nad wykonawcami szczycącymi się trzygodzinnymi występami, bawiącymi się w covery, przerwy na drum solo czy inne duperele, które w tej konwencji zdecydowanie by przeszkadzały. Drugie pytanie do wykreślenia brzmi: czy woda sodowa nie uderzyła im w końcu do głowy? O to też nie muszę pytać. Wiadomo, że tak. Kto widział publikę w Warszawie wie, że nikt z nas nie poczułby się inaczej niż bogiem na ich miejscu. Choć bez krwi się obyło, pot i łzy po tym koncercie pewnie jeszcze dzisiaj zbierają w Stodole odpowiednie służby.
PS. Brak "Hospital For Souls" na setliście trasy jest wg mnie ogromnym niedopatrzeniem. Jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy utwór na ostatniej płycie, zamykający ją i prowokujący do zastanowienia się czy zespół podąży post-rockowo-elektroniczną ścieżką - zdecydowanie powinien zamykać koncerty BMTH.
tekst: Marcin Kubicki
zdjęcia: Asia Kubicka