Mają na koncie sześć pełnometrażowych albumów, kilka kilogramów singli, koncertówkę i parę DVD. Czego brak w tym zestawie? Jawohl! Kompilacji największych przebojów, czyli tak zwanego debestofa.
Najwyraźniej potrzeba była spora i nagląca, skoro zdecydowano się na wypuszczenie takiego wydawnictwa właśnie teraz, z okazji jakże "okrągłej", 16 rocznicy debiutu. Czemu nie 15, 17 a może 20? Być może dlatego, że nie wiadomo, czy formacji uda się dociągnąć do 20, w końcu jakiś czas temu Richard Kruspe nie krył w wywiadach, że w Rammstein brakuje chemii. Nie da się ukryć, że było to słychać na słabiutkim "Liebe ist für alle da". Prawdę, jak zawsze, znają księgowi. Tymczasem premierę "Made in Germany 1995-2011", wydanej w trzech różnych formatach (mnie nagrodzono najuboższym, jednopłytowym zestawem) zgrabnie powiązano z trasą koncertową, a promocja, w ramach której w Berlinie odsłonięto mauzoleum z popiersiami muzyków, to już prawdziwy majstersztyk.
W naturze kompilacji leży fakt, że nie jest ona w stanie zadowolić każdego. Tak jest, oczywiście, także i w tym przypadku. Może 6 albumów to niezbyt dużo, ale w sytuacji, gdy Niemcy już na debiucie posiedli zdolność taśmowego wytwarzania hitów, niczym w fabryce Volkswagena, dobór reprezentatywnych utworów musiał stać się problemem. Sytuację ułatwiłaby pewnie koncepcja wykorzystania kawałków singlowych, ale Rammstein nie do końca zdecydował się pójść w tym kierunku. Nie ma sensu rozważać, czy zaprezentowany dobór kompozycji jest odpowiedni, czy nie. Można, rzecz jasna, zastanawiać się, dlaczego po macoszemu potraktowano dwa pierwsze krążki (z "Sehnsucht" mamy tu jedynie oklepane "Engel" i "Du hast"!), albo dlaczego znalazło się miejsce na przykład dla koszmarnego potworka "Ohne dich", kosztem choćby "Benzin", czy wydanych tylko na trudnodostępnych obecnie singlach "Das Modell" i "Stripped". Co symptomatyczne, ponad połowę albumu stanowi materiał z "Mutter" i "Reise, Reise", czyli okresu, w którym kapela osiągnęła szczyt przebojowości, nim zaczęła osuwać się po równi pochyłej o nazwie "Rosenrot" i "Liebe ist für alle da".
"Made in Germany 1995-2011" dobrze obrazuje jednocześnie dwa zjawiska: po pierwsze, dlaczego Rammstein stał się jedną z największych światowych gwiazd współczesnego rocka oraz, po drugie, dlaczego w pewnym momencie ich twórczość stała się zdecydowanie mniej poruszająca niż to wcześniej bywało. Elementy kompozycji Niemców pozostają mniej więcej te same, wielką różnicę zrobiło jednak przesunięcie akcentów. Patos i chwytliwe melodie, zawsze obecne w refrenach, zaczęły dominować nad całością kompozycji, rozmiękczając i przesładzając twórczość zespołu. Widać to jak na dłoni, gdy zestawimy na przykład "Links 2-3-4", czy nawet "Mein Teil" z niemiłosiernie plastikową "Pussy", nieznośnie patetycznym "Ohne dich", czy bezpłciowym "Haifisch", którego miejsce jest na śmietniku. Nic dziwnego, że na recenzowanym wydawnictwie kapela postanowiła pozostać w bezpiecznym, środkowym okresie twórczości.
Papierkiem lakmusowym obecnej formy ekipy pozostaje więc premierowy "Mein Land". To utwór będący od pierwszej do ostatniej sekundy autoplagiatem, albo - inaczej - klasycznym wypiekiem z huty stali Rammstein. Szybsze tempo, typowe opatentowane przez Niemców riffy w zwrotkach, podniosła przedostatnia część kawałka, a nawet zgrabne orientalizmy (może dlatego zabrakło tu "Sehnsucht"). Efekt? Co najmniej zadowalający. Niby nic wielkiego, ale kawałka słucha się świetnie, choć głowy nie dam, że podobną formę Niemcy utrzymają w przyszłości. "Made in Germany 1995-2011" to niezła składanka, z zachowanym elementem ’poznawczym’, która jednak, jak to zazwyczaj bywa, trafi pewnie przede wszystkim do otrzaskanych w twórczości formacji fanów-kolekcjonerów.
Szymon Kubicki