Trudno się nie zgodzić z Andrew Motionem, jednym z czołowych brytyjskich poetów, że teksty piosenek rockowych, w większości przypadków, stanowią wyraz językowej miernoty cechującej się banałem oraz wtórnością. Sytuacja zmienia się, a sam utwór zaczyna coś znaczyć, zauważa autor, dopiero w momencie oddziaływania kompozycji na dane audytorium.
Niewątpliwe zależność ta jest pomijana przez wielu tuzów rodzimej sceny rockowej. Nie ważne o czym i jak, ważne, by mądrze brzmiało, a że nic nie znaczy, to inna sprawa - technika wszystko za nas nadrobi. Czasem, z drugiej strony, trafia się na totalny banał, taki że zaczynamy wstydzić się za to, iż ktoś nie miał dystansu i zmysłu krytyki wobec pisanych przez siebie treści. To też jednak nie jest istotne, bo festynowy przebój ma szanse wejść na listę weselnych kawałków na zawsze. Przypadek najnowszego wydawnictwa kwintetu z Mysłowic nie trafia ani w jedną, ani w drugą z zaproponowanych skrajności.
Myslovitz, to już nie jedna z wielu rodzimych kapelek, a przede wszystkim marka, która ma o wiele więcej do powiedzenia niż jedynie coroczną trasę ze starymi hiciorami po wszystkich Polskich studenckich juwenaliowych imprezach. Na kilkanaście miesięcy przed ukazaniem się albumu "Nieważne jak wysoko jesteśmy", na półkach księgarni można było znaleźć ciekawą biografię zespołu pióra Leszka Gnoińskiego pt. "Życie to surfing". Konkluzja przywołanego biogramu nie była już tak ciekawa zwłaszcza dla zagorzałych fanów mysłowickiego bandu. Nagle, po kilkunastu latach funkcjonowania zespołu, ten sam band, który walczył do upadłego w latach dziewięćdziesiątych o pozycję na rodzimej scenie, na skutek niezrozumiałego dla szerokiego audytorium fanów i słuchaczy konfliktu, staje się jedynie firmą i marką! Bezduszną fabryką tworzących bez pasji autorów, wciągniętych po uszy w wytworzoną przez siebie terminowo-trasowo-albumową taśmę produkcyjną.
Klimat przed wydaniem albumu był delikatnie rzecz ujmując niepewny. Na dokładkę licząca już pięć lat albumową nieobecność, pogłębiała przywołaną konfuzję. Pytania sunęły się same. Czy wydadzą elektroniczną płytkę, tak jak to uczyniła już niejedna gwiazda rockowa, tym samym strzelając sobie w stopę, czy będzie to coś zupełnie nowego? Czy zaczną odcinać kupony od swojego dorobku, czy postawią na nowość i kreatywność?
Niewątpliwie wszyscy ci, którzy oczekiwali czarnego scenariusza mocno się zawiedli. Album jest czymś rzeczywiście nowym i w pewien sposób (przynajmniej na bazie samej dyskografii śląskiego kwintetu) niepowtarzalnym. Pierwszy utwór pt. "Skaza" stanowi w pewien sposób streszczenie całego LP. Trzystopniowe dziełko, które na pierwszym planie intryguje wciągającym po trochę tekstem, przechodzi do pełnej dynamiki po to tylko, by w końcowej finalnej części zgnieść słuchacza totalnie. (Dla wszystkich powątpiewających: podajcie tylko jednego wykonawcę polskiego, który by się tak niesamowicie wydzierał w ciągu ostatnich kilku lat, jak Artur Rojek w końcowej części tego utworu i żeby to darcie z kolei miało w sobie tyle emocji co w jego wykonaniu).
W pewien sposób Myslovitz stawia na swoją przebojowość (zwłaszcza w emitowanym w radiu przeboju "Ukryte" oraz "Art. Brut"), jednak co ciekawsze, kopie po tyłku jak nigdy. Utwór "Ofiary Zapaści Teatru Telewizji", opowiadający o kibolach i ich strasznym oraz zupełnie dla przeciętnych zjadaczy chleba niezrozumiałym świecie, zaświadcza o tym najbardziej. Ostatni taki Myslovitz, to jest szybki, rockowy i zaczepny, pamiętają jedynie ci, dla których "Miłość w czasach popkultury" stanowiła chleb powszedni.
Do tego numer jeden całego albumu, "21 Gramów". Utwór pytając o życie po życiu oraz o sens, jednak nie w sposób dołujący, czy dający całkowitą pewność. Niewątpliwie daje więcej do myślenia niż niejeden film lub cała dyskografia wielu kapel. Absolutnie wciągający i niedający spokoju, zarazem bardzo osobisty i intymny.
Album "Nieważne jak wysoko jesteśmy", to przede wszystkim pożywienie dla tych, którzy lubują nadmierne rozmyślanie nad zasłyszaną piosenką, którzy w sposób całkowicie świadomy poddają swoją muzykę długotrwałej intelektualnej obróbce. To w końcu antyalbum dla tych, którzy nie są zainteresowani konkretnym znaczeniem tekstu w utworze. W końcu jest to płyta dojrzała i rzeczywiście ujmująca oraz, co bardzo ważne, rockowa, jednak nie na wzór "wracania do korzeni", a bardziej kroczenia po wyznaczonej dawno temu ścieżce, która zaprowadziła do sukcesu.
Niewątpliwie udało się panom z Myslovitz przejść suchą nogą przez morze pewnego znanego nam jedynie z książki kryzysu. Oby druga część zapowiedzianego na przyszłą wiosnę albumu, równie tak jak ten wyrażała prawdę, że utwór i album o ile wywołuje efekt, odruch, refleksję w słuchaczu, o tyle zaczyna coś znaczyć.
Olaf Tupik