David Bowie

Station To Station (Special Edition)

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy David Bowie
Recenzje
2010-10-13
David Bowie - Station To Station (Special Edition) David Bowie - Station To Station (Special Edition)
Nasza ocena:
8 /10

Lata 70-te to dla Davida Bowie okres najintensywniejszej pracy nad płytami, które niczym świeże bułeczki wydawane były rok po roku, nie pozwalając nawet na ostygnięcie poprzedniczkom. Ten okres w jego dyskografii można rozłożyć na dwa główne etapy, przedzielone w połowie przez wydany w 1976 roku album Station to Station. Po prawie 35 latach EMI wydało jego nową reedycję. Płyta zawierająca w oryginale zaledwie 6 ścieżek w nowej odsłonie prezentuje się w o wiele obfitszej formie.

Album Station to Station czerpał jeszcze garścią z funkującej Young Americans (1975), ale pochylał już głowę ku eksperymentalnej elektronice, w którą następnie przyobleczona została cała Berlińska Trylogia (płyty Low, "Heroes" i Lodger; 1977-1979). Był to początek powrotu Bowiego na stary kontynent, do innego kontekstu myślenia i tworzenia. Po raz ostatni pojawia się tu też motyw wymyślonej postaci, tak właściwy dla wcześniejszych dokonań Bowiego.

Dla Bowiego amerykański okres był okresem nałogu. Oddychanie kokainą wywoływało w nim stany psychicznej niestabilności. Jednocześnie "dziwaczał": siedział zamknięty w domu, otaczał się starożytnymi artefaktami, pozwalał swoim zębom psuć się w miarowym tempie, widywał zjawy wypadające przez okna pokoju. Pracował nad autobiograficzną książką o tytule The Return of the Thin White Duke. W tym samym czasie przygotowywał się również do roli Thomasa Newtona w filmie The Man Who Fell to Earth. Obraz ten miał także zawierać skomponowaną przez niego ścieżkę dźwiękową - tak się jednak nie stało z powodu różnic jakie dzieliły Bowiego i reżysera filmu. Bowie połączył zatem swój nowo skomponowany materiał z konceptem postaci Thin White Duke’a i po raz kolejny przyjmując nowy wygląd (odpowiadający wyglądowi Thomasa Newtona, jako część promocji filmu) wydał w styczniu 1976 roku swój przejściowy Station to Station. Sam Bowie nic jednak nie pamięta z etapu jego produkcji. "Wiem, że był nagrywany w Los Angeles, ponieważ czytałem o tym" - skomentował krótko towarzyszące mu wówczas realia.


Podczas słuchania Station to Station nie zauważa się widocznie zarysowanego konceptu. Niemniej jednak ze skrawków wypowiedzi artysty, które przetrwały z tego okresu, można się dowiedzieć, że ulizany i kabaretowo elegancki Thin White Duke jest postacią pustą, która śpiewa romantyczne piosenki z ekstatycznym namaszczeniem, jednocześnie nie czując przy tym zupełnie niczego. To amoralny, szalony arystokrata, bezuczuciowy aryjski nadczłowiek, zakorzeniony w okultyzmie, kabale i mitologii.

Trwająca 10 minut ścieżka tytułowa, która otwiera płytę, była najbardziej eksperymentalną częścią płyty. To ona zdradza nowe zainteresowania Bowiego. Z pełnym wprowadzeniem elementów elektroniki Bowie zaczeka jednak jeszcze rok. Tymczasem sam utwór rozpoczyna się dźwiękiem jadącego pociągu i nieco ślamazarnie marszowym riffem, aby później przeobrazić się w typowy wówczas dla Bowiego funk-rockowy rytm. Jego postać w którymś momencie zawodzi: "To nie jest efekt uboczny kokainy, myślę, że to miłość". Ta sama piosenka została 5 lat później wykorzystana w filmie "My, dzieci z Dworca Zoo", gdzie Bowie odgrywał ją na swoim koncercie.

Wszystkie utwory prócz tytułowego zostały w końcu wydane w formie singla. Główną piosenką promującą była funkowa "Golden Years", która, podobnie jak w przypadku singla "Rebel Rebel" na płycie Diamond Dogs (1974), była niereprezentatywna dla reszty materiału (odbiegała stylem od innych). Niemniej jednak Bowie trafił z nią do programu Soul Train, w którym występowali zazwyczaj tylko czarnoskórzy wykonawcy. Było w tym nieco ironii, biorąc pod uwagę jego niejasne w tym czasie kokietowanie profaszystowskimi gestami. Drugi singiel, TVC15, zainspirowany częściowo Thomasem Newtonem oraz historią o tym, jak to odbiornik telewizyjny chciał pożreć dziewczynę Iggiego Popa, nie powtórzył sukcesu pierwszego, choć również pozostawił po sobie niezapomniany występ w telewizji, podczas którego do chórku przygarnął Bowie wczesnego Klausa Nomi (w obu przypadkach odsyłam na Youtube). Piosenka "Stay" promowała z kolei wydawaną właśnie kompilację piosenek (Changesonebowie, 1976), natomiast obecny na płycie cover Niny Simone "Wild is the Wind" wyszedł jako singiel dopiero pięć lat później, aby promować drugą część tej kompilacji (Changestwobowie, 1981). W 2003 roku magazyn Rolling Stone umieścił album Station to Station na 323 miejscu 500 najlepszych płyt wszech czasów.


Tegoroczna reedycja oferuje fanom Bowiego zacny "elotofszit". Wersja podstawowa, zwana Special, zawiera trzy kompakty, z których pierwszy jest zapisem 6 oryginalnych piosenek przetransferowanych bezpośrednio z oryginalnych taśm. Jako dodatek dla wersji Special dołączony został dwupłytowy zremasterowany koncert, który został nagrany 23 marca 1796 roku w Nassau Coliseum w Nowym Jorku (na setliście m.in. "Waiting For The Man" Lou Reeda). Dla smaku dodano 16-stronicową książeczkę i 3 pocztówki.

Wersja rozszerzona Deluxe wytacza o wiele cięższe działo. Album właściwy i koncert otrzymujemy nie tylko w formacie CD, lecz także w wersji na 3 winyle. Oprócz tego mamy 24-stronicową książeczkę z niepublikowanymi dotąd zdjęciami, płytę CD z wcześniejszą wersją remasteringu (1985), 5-ścieżkową EPkę CD z edytowanymi wersjami singli oraz idealne dla maniaków audio-DVD, z masteringiem Dolby Surround 5.1. Do tego dochodzi plakat, oraz masa gadżeciarskich reprodukcji: bilet na koncert, wejściówka za kulisy, kopia folderu z biografią artysty i zdjęciami dla prasy, replika fanklubowej karty członkowskiej, certyfikat fan klubu, kopie reklam, kolekcjonerskie zdjęcia, karty i przypinki. A wszystko to w boksie o cenie ponad 400 zł... Przy takiej ilości dodatków (i przy takiej cenie) aż żal, że nie dołączono żadnego materiału wideo. Choć ptaszki ćwierkają, że EMI ma w planach na przyszły rok wydanie podobnych reedycji, tym razem Low i Scary Monsters (1980), więc kto wie, jakimi łakociami zostaniemy zaskoczeni.


Aby w pełni poczuć smak Station to Station, jak i następnych płyt z tego okresu, trzeba być świadomym całej otoczki, jaka im towarzyszyła. Aż dziw, że produkcja tej płyty została w ogóle ukończona. Aż dziw, że Bowie dał na niej tak interesujący pokaz kompozytorsko-wokalny. Aż dziw, że dało się ogarnąć towarzyszącą temu trasę koncertową. Aż dziw, że po 35 latach kończy się to tak zacną reedycją. W kokainowym szaleństwie, w mrocznym zakątku swojego umysłu, Bowie zawsze posiadał soczystą kreatywną iskrę, która prowadziła go za rękę do przodu. A za nim szli inni. Na tym polega najważniejsza część magii takich płyt jak Station to Station - że pomimo wszelkich przeciwności udaje się stworzyć coś udanego, co okazuje się być inspiracją dla innych na następne dekady. Jak widać, przy rzeczach historycznych nie da się bez odrobiny patosu. A zatem z nutą wzniosłości zachęcam do posłuchania - wystawiając 8/10, za ten niefortunny brak materiałów wideo, dzięki którym wersja Deluxe miałaby szansę ucieleśnić fanowskie marzenie o reedycji.

Michał Szyksznian