Różni Wykonawcy

Once Upon a Time in Hollywood

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Różni Wykonawcy
Recenzje
Szymon Kubicki
2019-10-01
Różni Wykonawcy - Once Upon a Time in Hollywood Różni Wykonawcy - Once Upon a Time in Hollywood
Nasza ocena:
9 /10

Quentin Tarantino słynie z pieczołowitości, z jaką podchodzi do ścieżek dźwiękowych swoich filmów. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego obrazu "Once Upon a Time in Hollywood", którego soundtrackiem możemy cieszyć się już w zaciszu domowym.

"Pewnego razu... w Hollywood" ("Once Upon a Time in Hollywood") spotkał się z dość mieszanymi opiniami, choć odnoszę wrażenie, że przeważały te pozytywne. Nie jest to jednak miejsce na recenzję filmu ani tym bardziej na wałkowane wszędzie, a przecież kompletnie pozbawione sensu dywagacje, dlaczego Rafał Zawierucha swoją jedyną kwestię wypowiada do psa. Muszę jednak wspomnieć, że - jak na zagorzałego fana Tarantino przystało - jestem jego najnowszym dziełem po prostu zachwycony. A zachwyt ten wzmaga doskonała ścieżka dźwiękowa, wyprodukowana zresztą przez samego reżysera.

"Once Upon a Time in Hollywood" jest filmem, dla którego warstwa muzyczna jest nawet nie tyle istotna, co esencjonalna. To cecha właściwie wszystkich dokonań Tarantino, jednak tym razem odnoszę wrażenie, że tak silnego powiązania pomiędzy quentinowskim obrazem a dźwiękiem nie było od czasu epokowego "Pulp Fiction". Widzę tu jeszcze jeden punkt wspólny między obydwoma tytułami, ponieważ "Once Upon a Time in Hollywood" jest moim zdaniem najlepszym soundtrackiem od czasu premiery ścieżki do najbardziej znanego dzieła reżysera z 1994 roku.

Osadzając akcję filmu w Los Angeles w 1969 roku, Tarantino chciał podkreślić, jak ważna dla sportretowanych czasów była muzyka. Wprawdzie filmowy Rick Dalton pomstuje na "pieprzonych hippisów", a okres hippisowskiej beztroski powoli dobiega już końca (sierpień 1969 to nie tylko wydarzenia w willi Romana Polańskiego i Sharon Tate, stanowiące fabularną oś filmu, ale również legendarny festiwal w Woodstock), jednak muzyka jest nieodłącznym elementem ówczesnej amerykańskiej (kontr)kultury. Towarzyszy więc bohaterom nie tylko podczas - jakże istotnych dla amerykańskiego stylu życia - podróży samochodami (m.in. wspaniały "Hush" Deep Purple asystujący Polańskiemu i Tate w ich kabriolecie czy beztroska przejażdżka Sharon przy dźwiękach "The Circle Game" w mniej znanym wykonaniu Buffy Sainte-Marie). Muzyka jest obecna niemal w każdej scenie trwającego ponad 2,5 godziny filmu. Tu wielkie brawa należą się Mary Ramos, która jako kierownik muzyczny przedsięwzięcia odpowiadała za dobór utworów do konkretnych scen.

Muzyki jest zatem w "Once Upon a Time in Hollywood" tak dużo, że niemała jej część na CD z oficjalnym soundtrackiem po prostu się nie zmieściła (w tym m.in. "Straight Shooter" The Mamas and the Papas, który wybrzmiewał w trailerze, "The Letter" Joe Cockera, "Out of Time" The Rolling Stones czy "The House That Jack Built" Arethy Franklin). Jednak to, co się na nim znalazło w żadnej mierze nie daje powodu do rozczarowania. To najbardziej spójny i przy tym 'rockowy' z tarantinowskich soundtracków, nie tylko zbierający tylko utwory z epoki, ale też utrzymany z grubsza w dość jednolitej manierze i na jednakowym poziomie - innymi słowy bez ani jednego zbędnego wypełniacza. "Once Upon a Time in Hollywood" świetnie prezentuje szeroką rozpiętość stylistyczną ówczesnego rocka, najczęściej zmieszanego z popem lub soulem, ale również klasycznego rock'n'rolla i rockabilly czy wreszcie tego z domieszką psychodelii (doskonały “You Keep Me Hangin’ On” Vanilla Fudge, będący tłem dla kwasowego odjazdu Cliffa Bootha).

To wszystko sprawia, że "Once Upon a Time in Hollywood" przypomina bardziej jedną ze składanek typu '60s rock songs' niż typową ścieżkę dźwiękową; a w jeszcze większym stopniu płyta oddaje charakter ówczesnej audycji radiowej. W jednym z wywiadów Quentin Tarantino zdradził, że jednym z jego najżywszych wspomnień z Los Angeles tamtego czasu jest częsta jazda samochodem z matką, której zawsze towarzyszyło grające radio. Zdaniem reżysera radia samochodowego nie słuchało się wtedy tak, jak robi się to dzisiaj, przeskakując ze stacji na stację w poszukiwaniu utworów, tylko włączało się po prostu jedną stację. Ową jedną stacją, którą Tarantino uwiecznił na soundtracku jest działające od niemal 100 lat KHJ. To jeden z pionierów wprowadzonego w połowie lat '60 formatu Top 40, który koncentrował się na prezentowaniu współczesnych przebojów muzycznych. Właśnie na tego rodzaju audycję stylizowany jest soundtrack, dla podkreślenia realizmu poprzetykany autentycznymi dżinglami i reklamami, a nawet prognozą pogody. Słyszymy przy tym oryginalne głosy prezenterów KHJ - Humble Harve Millera i Dona Steele.

Na "Once Upon a Time in Hollywood" znajdziemy kilka szeroko rozpoznawalnych hitów (poza "Hush", m.in. "Kentucky Woman" Deep Purple, "Mrs. Robinson" Simon i Garfunkel czy "California Dreamin'" w alternatywnym wykonaniu Jose Feliciano), ale przede wszystkim całe mnóstwo mniej znanych perełek. Dla mnie prawdziwą sensacją jest (działający do dziś!) zespół Paul Revere & The Raiders z dwoma doskonałymi utworami: stonesowym "Good Thing" (który towarzyszy tańczącej w domu Sharon) oraz "Hungry" wybrzmiewającym, gdy w rezydencji Polańskiego i Sharon zjawia się Charles Manson. Co ciekawe, w filmie pojawia się krótka zajawka jednego z utworów Mansona, śpiewana przez młode hippiski z jego "rodziny", ale Ramos nie zdecydowała się na szerszą promocję jego twórczości. Zamiast tego sięgnięto po Paul Revere & The Raiders, którzy w przedziwny sposób powiązani są z głośną sprawą morderstwa. Otóż producent zespołu, Terry Melcher swego czasu nie zdecydował się na współpracę z Mansonem próbującym zrobić muzyczną karierę. Manson odwiedził go w wynajmowanym przez niego domu przy Cielo Drive, tym samym, do którego później wprowadził się Polański, i który stał się sceną zbrodni na Sharon Tate i towarzyszących jej osobach.

Zarówno film, jak i soundtrack są zatem sentymentalną i zabawnie sielankową podróżą w przeszłość, którą serwuje nam Tarantino. Na swych alternatywnych warunkach, czyli zmieniając wydarzenia, które w brutalny sposób, znacząco przyczyniły się do zakończenia lata hippisowskiej miłości. Prawo reżysera. Dziś, gdy wszystko, co vintage z miejsca staje się modne, wstyd ścieżki dźwiękowej do "Once Upon a Time in Hollywood" nie mieć na półce.