Oldfield w wielkiej formie! Już wprawdzie przynależące do popowej części twórczości Mika, "Man on the Rocks" zwiastowało, że artysta złapał falę. A jak już złapał, to płynie nią do tej pory i we wspaniałym stylu wskrzesił również progresywne korzenie.
"Return to Ommadawn" jest powrotem w kilku kwestiach. Przede wszystkim wspomniany już progresywny rodowód - album czerpie garściami z tej stylistyki, mało tego, gdy się słucha nowej blaszeczki Oldfielda, ma się wrażenie, jakby czasy "Tubular Bells" wciąż trwały, sam twórca był młodzieniaszkiem w fantastycznej formie twórczej, a minęło już przecież ponad czterdzieści lat. Mówiąc o progresji mam na myśli ten specyficzny, oldfieldowy jej rodzaj. Rzecz druga, to nieomal archetypiczny dla wczesnej fazy twórczości artysty podział albumu na dwa dwudziestominutowe, instrumentalne utwory. Ostatecznie jest to również powrót do niezwykle ważnej, trzeciej w dyskografii Oldfielda płyty "Ommadawn" (1975) i jeśli mam być absolutnie szczery, to w moim mniemaniu część druga, co może rzadko się zdarza, jest lepsza niż pierwsza.
Przede wszystkim podoba mi się, w jaki sposób nowy album redefiniuje i interpretuje poprzednika. Wystarczy zerknąć na okładkę "Return to Ommadawn" i nagle słowo, które jeszcze jakiś czas temu nie miało żadnego znaczenia, owo Ommadawn, stało się nazwą całej zimowej krainy, w której rycerz spogląda na gigantyczne stworzenie przypominające górę o łbie żółwia. Tu należy uaktywnić wyobraźnię i mamy świat rodem z powieści fantasy, opisywany oczywiście poprzez muzykę. Gdy słucha się "Ommadawn" właśnie w takim kontekście, dźwięki nabierają nowego znaczenia, pięknie się interpretują. To tak jakby przez nadanie mu sensu, napisać krążek na nowo. "Return to Ommadawn" staje się wtedy powrotem Oldfielda do tej fantastycznej, nieco też złowrogiej krainy. Idealny dowód na to, jak grafika albumu potrafi definiować muzyczną zawartość.
Ta jest zresztą fantastyczna. Oczywiście w wielu kwestiach nawiązuje do pierwotnego "Ommadawn". Przede wszystkim jest tu dużo klimatów celtyckich, ale i rytmów nieomal plemiennych - to ukłon w stronę afrykańskich bębniarzy dowodzonych przez Juliana Bahuli, mających swój wkład w materiał z roku 1975. Sprawa zasadnicza to motyw przewodni, który przewija się przez płytę odgrywany na przeróżnych instrumentach - na każdym z nich Oldfield zagrał sam - jest on dużo ciekawszy i po prostu fajniejszy niż ten z klasycznego "Ommadawn". Dużo jest klawiszy, fletów i gitar elektrycznych (brzmiących w ten typowy dla artysty i niepodrabialny sposób). Zdaje się jednak, że albumem rządzi gitara klasyczna - snute przez nią opowieści są doskonałe w swojej prostocie i klarowności, sączą się leniwie i tworzą wspaniałe melodie, wreszcie budują kapitalny klimat. To co zachwyca to wielobarwność, tak przecież charakterystyczna dla początkowej części twórczości Oldfielda. Poza tym zmienność nastrojów i motywów po prostu przykuwa do tego materiału sprawiając, że każda kolejna chwila spędzona z "Return to Ommadawn" to pełna niespodzianek przygoda.
Fakt, Oldfield nie wymyślił tu nic nowego, zagrał to co tworzył w latach '70, ale zdaje się jakby odkrył samego siebie na nowo i czerpał z tego odkrycia niewyczerpalne pokłady radości. Ta muzyka jest bajecznie kolorowa, świeża, pełna życia, a na dodatek świetnie brzmi i bawi tak, że nie sposób się oderwać. Jestem zachwycony tym w jaki sposób Oldfield powrócił do "Ommadawn", a fanom klasycznego, progresywnego okresu w twórczości artysty "Return to Ommadawn" będę wciskał siłą!
Grzegorz Bryk