Biorąc pod uwagę wyłącznie solowy repertuar Paula Gilberta album "I Can Destroy" jest już czternastym w jego bogatym dorobku studyjnym. Czy gitarzysta nie złapał jednak małej zadyszki?
Krążek wydany pół roku temu w bliskiej sercu Paula Gilberta Japonii właśnie doczekał się premiery na rynku europejskim i amerykańskim. W sumie nie jest to jednak materiał, którego nieobecność byłaby dużym problemem. Zawartość "I Can Destroy" to trzynaście kompozycji, będących popisem gitarowych umiejętności Gilberta, ale też fragmentami kolekcją odgrzewanych i nieprzemyślanych pomysłów spod jego strun. Ceniony gitarzysta nie traci jednak rezonu opisując swój nowy album zgrabnymi słowami: "To elektryczny brontozaur, który spadł z czterdziestego piętra, lądując na wielkim arkuszu folii aluminiowej, podłączonej do 200 watowego Marshalla w tonacji F#". Ja mam wrażenie, że to raczej elektryczny ankylozaur, który śpi pod jakimś drzewem, patrząc leniwie jak jego pancerz ulega korozji, będąc jednak pewnym swojej potęgi. Ugryzę, kiedy zechcę! Tak jak zagrywki i solówki autora płyty.
Sądzę bowiem, że Paula Gilberta stać na znacznie więcej, niż to, co zaproponował na "I Can Destroy". Spośród trzynastu nowych kompozycji wiele z nich nie porywa, ani też nie obiecuje, iż na stałe wejdzie do repertuaru koncertowego gitarzysty. W każdym razie na trwającym około godziny albumie daje się odnaleźć utwory solidne i energetyczne, wypełnione grupą ciekawych zagrywek i takich też improwizacji, o czym świadczą hardrockowe kompozycje "Everybody Use Your Goddamn Turn Signal", "I Am Not The One (Who Wants To Be With You)" i "My Sugar", tytułowy wymiatacz "I Can Destroy" albo nowocześnie bluesujące "One Woman Too Many" i "I Will Be Remembered", czy też wyłącznie gitarowy finał w numerze "Woman Stop". Nie są to wielkie kawałki na kartach twórczości Amerykanina, ale ujmy mu też nie przynoszą. "I Can Destroy" w żaden sposób nie kwestionuje więc wielkich umiejętności Paula Gilberta, ale chciałoby się od tego muzyka otrzymać jakąś pełniejszą wizję, kolejne przetarte szlaki, czy też solówki, które wpiszą się do kanonu gitarowego grania. Tego na krążku zabrakło.
Za to na "I Can Destroy" Gilbert zaproponował też utwory niebezpiecznie flirtujące z klimatami popowymi, przesadnie nośnymi, wręcz festynowymi, jak w przypadku numerów "Knocking On A Locked Door", "Gonna Make You Love Me" i "Make It (If We Try)". Gitarzysta nie stroni również od nijakości, co można zauważyć w "Woman Stop" (wyłączając wcześniej wspomnianą improwizację), a także totalnie rozlazłych "Blues Just Saving My Life" i "Adventure And Trouble" (tu jednak trzeba także zwrócić uwagę na kapitalny finał - tornado gitar i klawiszy). Oparty na gitarze akustycznej "Love We Had" broni się swoim naturalnym klimatem, choć w żaden sposób nie pasuje do całości dzieła. Albumowi ewidentnie brakuje więc spójności, kopyta i większej ilości zagrywek bliższych heavymetalowym inklinacjom gitarzysty.
W sumie więc w tej feerii Ibanezów - modele Fireman i PGM na rzeczy - podkręconych wzmacniaczami Marshalla i Kemper Profiler, Paul Gilbert tym razem stracił błysk. "I Can Destroy" dobrze oddaje definicję przeciętności, niekiedy poddającej się naturalnym umiejętnościom gitarzysty, ale jednak odbiegających od wyobrażeń o jego talencie. Warto dodać, że Gilberta wsparli na krążku gitarzyści Tony Spinner i Freddie Nelson, choć mam wątpliwości, czy to wparcie zagrało, jak należy. Mnie ten album nie zniszczył.
Konrad Sebastian Morawski