The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser
Gatunek: Rock i punk
Rob Zombie nigdy nie przesadzał z długością swoich albumów, ale jego szósty materiał trwa niewiele ponad pół godziny. To najkrótszy krążek Amerykanina w jego dorobku. Odwrotnie proporcjonalnie do tytułu dzieła.
Oczywiście nieprzypadkowo wypomniałem krnąbrnemu artyście z malowniczego Haverhill, iż jego najnowszy album jest krótki, ponieważ ewidentnie pozostawia on słuchacza w poczuciu niedosytu. Moim zdaniem krążkowi zatytułowanemu "The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser" (…niebiosom dziękuję za "kopiuj" i "wklej") brakuje wyraźnego stempla. Materiał sprawia wrażenie urwanego i niedokończonego, inaczej niż było to w przeszłości w przypadku nagrań Roba Zombie. Zresztą kilka spośród dwunastu nowych kawałków Amerykanina to wrażenie wyraźnie potęguje. Czasem aż chciałoby się, aby Rob wyciągnął więcej z tych numerów!
Krótki czas trwania płyty w dużej mierze rekompensuje jej klimat. Oprawa "The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser" wpisuje się złotymi, a w zasadzie zielono-gęstymi literami w dyskografię Roba Zombie. Już sam booklet dzieła stanowi odważną i sprośną przygodę, co w połączeniu z tekstami kolejnych utworów mogłoby sprawić kłopot niejednemu cenzorowi w mniej liberalnych niż USA częściach świata. Cóż, każdy pieprzy się w UFO! To mógłby być motyw przewodni dla nowego krążka charyzmatycznego artysty, choć mi bardziej podoba się fragment, cytuję: "Gabba gabba hey be bop a lula, wham bam thank you, ma'am". Lata płyną nieubłaganie, ale Rob Zombie i jego wyjątkowo pikantne poczucie humoru pozostaje nienaruszone od czasów wybornych albumów "Hellbilly Deluxe" i "The Sinister Urge" z przełomu XX i XXI wieku.
Bez wątpienia "The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser" dorównuje wspomnianym materiałom w zakresie poczucia humoru ich twórcy, ale muzycznie można się tu do kilku rzeczy przyczepić. Przede wszystkim, spośród dwunastu nowych utworów Roba Zombie nie wszystkie zasługują na to miano. W trackliście albumu aż roi się od miniaturek, krótkich zagrywek przepełnionych filmowymi efektami, jednym słowem muzycznych stosunków przerywanych - jeśli na serio weźmiemy pod uwagę nomenklaturę stosowaną na tym krążku. Nigdy nie byłem dobry z matematyki, ale w zawartości krążka bez większego trudu doliczyłem się siedmiu kompozycji, które jakąś dekadę temu Rob wrzuciłby na swoją tracklistę bez obawy przed zarzutem, że częstuje słuchaczy półproduktami albo niedoróbkami. Trochę mało, prawda?
W tym amerykańskim dzikusie wciąż jednak drzemie ogromna siła! Numery w stylu "The Life and Times of a Teenage Rock God", "Well, Everybody's Fucking in a U.F.O.", "The Hideous Exhibitions of a Dedicated Gore Whore", "In the Bone Pile", "Get Your Boots On! That's the End of Rock and Roll" i wprost rewelacyjne strzały "Medication for the Melancholy" oraz "In the Age of the Consecrated Vampire We All Get High" to może nie tyle stary, ale za to pełny wigoru, pikanterii i szalonej nośności Rob Zombie. To kompozycje opowiadające kosmate historie na bazie drapieżnej narracji głównego twórcy, oparte na rasowym hardrockowym instrumentarium w składzie John 5, Piggy D., Ginger Fish i Zeuss, a nade wszystko wciągające i na swój zwariowany sposób radosne. Z pewnym niepokojem muszę jednak przyznać, iż do muzyki Roba Zombie wkradło się też nieco melancholii ("A Hearse That Overturns with the Coffin Bursting Open", "Wurdalak"), co akurat do tego twórcy raczej nie pasuje i brzmi niewiarygodnie.
Melancholia Amerykanina, choć tak bardzo niespodziewana, może być tylko formą żartu. Łatwo jednak o refleksję, że po ostatnim znakomitym materiale studyjnym Rob Zombie nieco obniżył formę. Wokalista zarejestrował niezły krążek, trzymający poziom jego dotychczasowych nagrań od strony koncepcyjnej, ale muzycznie z dwóch kwadransów muzyki można wyłowić jedynie około dwudziestu minut nieprzynoszących wstydu artyście. Rob Zombie wie jak ujeżdżać teraźniejszość, ale na "The Electric Warlock Acid Witch Satanic Orgy Celebration Dispenser" kilkukrotnie zdarzyło mu się spaść z konia… choć właściwie to z UFO.
Konrad Sebastian Morawski