Love Lust Faith + Dreams
Gatunek: Rock i punk
Nowy album super popularnych w naszym kraju "Marsów", to dość pokaźna dawka muzyki o wielu twarzach.
Lider zespołu, Jared Leto zapowiadał album eksperymentalny, dziwny i mroczny zarazem, taki, który wywoływać będzie bardzo skrajne opinie i… mówił prawdę. Część utworów odstaje nawet od mocno elektronicznego oblicza z "This is War", ale nie to jest najbardziej zaskakujące. Niespodzianką okazuje się znaczne spuszczenie z tonu i poruszanie się po bardziej stonowanych rejonach, stąd też, jak mniemam, część fanów może takiej odsłony zespołu nie kupić.
Na otarcie łez są oba genialne single z początku delikatnie stoner’owy "Conquistador" oraz niezwykle stadionowe "Up In The Air". W niedalekiej przyszłości, spośród tych skocznych kompozycji, ewidentnie koncertowych i przypominających o stricte rockowo/metalowym charakterze Thirty Seconds to Mars, singlem numer trzy zostanie albo na wpół elektroniczne, pogodne "Do Or Die" lub nie mniej interesujące, ale jednak w zestawieniu z powyższymi, nieco słabsze, "The Race".
Co z resztą? Nostalgiczny, przejmujący klimat dominuje nie tylko w regularnych kompozycjach, ale również w interludiach, przez co "Love Lust Faith + Dreams" rzeczywiście może wydawać się fanom albumem kontrowersyjnym. O ile, nazwijmy to umownie, "mrok" towarzyszył Marsom od samego początku, nigdy jak do tej pory nie czynili z niego motywu przewodniego swojej twórczości. Trochę z żalem przyznam, że te kilka lat oczekiwania na nowy album i genialne single narobiły mi wielkich nadziei. Liczyłem na to, że ten krążek długo nie będzie wychodził z mojego odtwarzacza, i choć uważam, że należy się z nim mocno i długo osłuchać, aby przede wszystkim, ogarnąć rozmach tych utworów, jest to znacznie słabsza pozycja niż "This is War". Może się czepiam, ale brakuje tu tych hitów, a eksperymenty, nawet jeżeli są ciekawe - nie pasują do Marsów.
Grzegorz "Chain" Pindor