Czego to ludzie/wytwórnie nie wymyślą! Słuchajcie tego: oto powstał pomysł, by zrobić film (i oczywiście do tego płytę z soundtrackiem), w którym hollywoodzcy aktorzy śpiewają około rockowe przeboje lat '80. Hollywoodzcy aktorzy. Lata '80. To nie miało prawa się udać.
Podstawowe pytanie, jakie sobie stawiam - i właściwie mogłoby ono zakończyć całą recenzję - po co komu to przedsięwzięcie? Umówmy się, rock lansowany w rozgłośniach radiowych w latach '80 był, delikatnie mówiąc, niezbyt wysokich lotów. Owszem, pojedyncze perełki się trafiały, ale szczerze wątpię, by ktokolwiek się teraz nimi podniecał. Fani takich dźwięków i tak będą woleli słuchać oryginałów, a młodzież? Młodzież ma teraz zdecydowanie inne zainteresowania. Innymi słowy: grupy docelowej nie zauważam.
Może chodzi o dotarcie do fanów musicali? Cóż, boom na tego typu produkcje skończył się kilka lat temu, więc wyciskanie cytryny z gatunku filmów śpiewanych jest dla mnie niesmaczne - cały miąższ wypłynął z niej już jakiś czas temu i trzeba poczekać aż dojrzeją nowe owoce. A może celem mają być fani aktorów? Pojawia się tu Tom Cruise, Alec Baldwin, Catherine Zeta-Jones czy też ich młodsi koleżanki i koledzy - Diego Boneta i Julianne Hough.
Nieważne - jakiegokolwiek z powyższych powodów byśmy się nie czepili, jest źle. Niby początek płyty, czyli wykonane przez Toma Cruise'a "Paradise City" Guns N'Roses nie jest tak słabe, jakby mogło się wydawać - aktor śmiesznie naśladuje Axla Rose'a, nie ma takiej siły w głosie, ale akurat ta wersja może wzbudzić umiarkowaną sympatię. Niestety - później jest tylko gorzej. Szatańskie pomysły w stylu łączenia dwóch piosenek w jedną sprawiają, że ma się ochotę otworzyć ogień do pomysłodawców. Np. "More Than Words" Extreme i "Heaven" Warrant w jednym tworzą powłokę lukru, którą ciężko zdzierżyć, a przy okazji zatracają względne atuty oryginałów.
Jaj nie ma "Rock You Like A Hurricane" Scorpions - tu brak ognia u Toma C. zaczyna doskwierać, a gdy do tego dodamy wokal panny Julianne Hough… Nie jestem w stanie zrozumieć jej obecności na tej "niby rockowej" płycie. Laska powinna śpiewać piosenki Cyndi Lauper albo robić back wokale dla Carly Rae Jepsen, a nie pchać się do kiczowatego, ale jednak gitarowego materiału. Posłuchajcie, co dziele się w "Here I Go Again" Whitesnake czy "Wanted Dead Or Alive" Bon Jovi. Osobiście mam ochotę zaaplikować "jurandyzację" owej Julci (jeśli wiecie, co mam na myśli).
A poza tym jest bez polotu i bez ognia. Gładką produkcję oryginałów… wygładzono jeszcze bardziej - by było grzecznie i nienachlanie dla ewentualnych widzów. Nie pomoże dobre wykonanie instrumentalne (a muzyków najęto wcale niezłych, ze wszędobylskim Joshem Freese na czele), nie pomoże Mary J. Blige, śpiewająca tu i ówdzie, nawet pierwotna nośność tych piosenek nie ma przełożenia na to, co dzieje się na "Rock Of Ages". Dlatego po dwukrotnym przesłuchaniu całości (więcej nie dam rady) i napisaniu recenzji odkładam krążek na półkę. Zobaczymy jak bardzo może zakurzyć się opakowanie płyty CD do czasu następnej przeprowadzki…
Jurek Gibadło