Z legendą Jacksona dyskutować nie da rady. Był jednym z najwybitniejszych artystów. Może nieco niedostosowanym społecznie, zagubionym w obrzydliwym świecie, w którym żył, ale i tak miano Króla Popu należało mu się absolutnie bezspornie. Tylko czy 7(!) z kolei wydawnictwo pośmiertne znalazłoby aprobatę Mistrza?
Jak wiadomo, nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka. Chociaż w tym przypadku każdy próbuje wyszarpać ile się da z tego co zostało i kolejne (sic!) wydawnictwa (mówiąc brzydko) przypominają bardziej rozcieńczony mocz pawiana, niż to, do czego Jackson nas przyzwyczaił. Można go kochać, można nienawidzić, ale talentu i perfekcjonizmu w tym co robił odmówić mu nie sposób. Dlatego też recenzowana przeze mnie płyta rozłożyła mnie na łopatki i powstać nie mogę.
Niby mamy Króla, niby mamy gości mimo wszystko z wyższej półki, a nie gwiazdki jednego sezonu, ale cały materiał woła o pomstę do nieba. Piąta woda po kisielu jednak smaczna nie jest. Odpadki jakie nam zaserwowano na "Michael" jakoś nie znalazły się na regularnych, wydawanych za życia albumach, czy kompilacjach. I tu możemy bardzo dokładnie usłyszeć dlaczego. Ani Kravitz, ani Akon nie są w stanie uratować materiału. Pozostałe gwiazdy choćby się dwoiły i troiły, zaś sam Michael był przerabiany komputerowo (innej możliwości już teraz przecież nie ma) nawet miliard razy, nie brzmią jak hity, które znają wszyscy.
Kompozycje są zwyczajnie nudne, niedopracowane i słabe. Słuchając ich miałam wrażenie, iż twórcy bardzo się z nimi namęczyli. Były produkowane w bólach, bez entuzjazmu i to niestety czuć bardzo wyraźnie. Głos Króla Popu właściwie zdaje się być tu tylko dodatkiem, a nie głównym składnikiem. Część z nich wpada w ucho, jest nieskomplikowana i przyjemna. Inne są bardziej refleksyjne pomimo dość "wesołego" podania (vide "Breaking News"), ale to już nie jest to. Na wszystkich frontach najzwyczajniej w świecie wieje nudą i muzyczną niemocą.
Nie chodzi o to, iż kiedyś było fantastycznie, a teraz to jest brzydko i niefajnie. Po prostu niektóre rzeczy nie powinny być publikowane. Chociażby ze względu na pamięć tak wielkiego artysty jakim był Jackson. Smutna prawda jest taka, że ktoś na tym zarabia olbrzymie pieniądze. I póki będą w stanie wykopać chociażby szczątki nagrań Jacksona, to będą one serwowane słuchaczom nawet i w miliardowym wydawnictwie pośmiertnym.
Przyznam szczerze, że nie rozumiem takiego stanu rzeczy. Pomijam oczywiście kwestie finansowe. Ten krążek jest porażką. Zaczynając od wyjątkowo koszmarnej, kiczowatej okładki, kończąc na poziomie muzycznym. Ta płyta absolutnie nie jest warta blisko 60 zł. Myślę, że artysta nie podpisałby się pod tym albumem, gdyby chciano go wydać za życia. I choć miłość fanów na pewno jest absolutna i bezgraniczna, to czasami trzeba przykręcić kurek tym, którzy na tym zarabiają. Jackson był i chyba na zawsze pozostanie więźniem swojego talentu, nazwiska i koszmaru, w którym żył. I lepiej pamiętać go za "Thriller", czy inne wspaniałe kompozycje, niż kupować produkt "michaelopodobny".
Julia Kata