Swanlights
Gatunek: Pop
Nieczęsto trafia się oficjalna notka prasowa towarzysząca wydaniu płyty niebędąca typowym bałwochwalstwem. Na ogół wytwórnie wznoszą swoiste peany na temat swego podopiecznego i jego najnowszego dziełka; na próżno jednak szukać w nich choć krzty prawdy. Jakimż więc jest szokiem opis najnowszej płyty projektu Antony And The Johnsons: spójna, świetnie napisana i podana mini-recenzja. I takie jest też najmłodsze dziecko Antony’ego Hegarty’ego: spójne, świetnie napisane i podane. Ale po kolei…
"Antony Hegarty w sposób niezwykle efektowny podsumowuje albumem "Swanlights" swą dziesięcioletnią karierę nagraniową".
Efekt to niemalże drugie imię Hegarty’ego. Wokalnie wznoszący się ponad najbardziej charakterystycznych pieśniarzy, Antony czaruje każdą swoją interpretacją. Oczywiście niecodzienna maniera, pewna teatralna poza w jego głosie wymagają od słuchacza sporej dawki cierpliwości, a i nierzadko pewnego obycia z głosem jako takim, ale to, co słychać na płycie "Swanlights" przechodzi ludzkie pojęcie i nie jest to tylko figura retoryczna: Antony Hegarty oficjalnie, po blisko dekadzie na scenie przestaje być ziemską istotą. Efektowne wokalizy nie mają absolutnie nic wspólnego z tanim efekciarstwem i właśnie to odróżnia naszego śpiewającego łabędzia od innych obdarzonych wielkimi możliwościami wokalnymi wykonawców.
"W nieoczekiwany zupełnie sposób jego muzyka uczyniła go głosem ludzi "dotkniętych" nadmierną wrażliwością i bogatą emocjonalnością czy skłonnością do refleksji i zadumy, które to cechy totalnie kłócą się z duchem naszych zdyszanych, rozjazgotanych i nierzadko brutalnych czasów".
Człowiek, jako istota pełna sprzeczności, zawsze będzie szukał drugiego dna, ukojenia w ramionach odmienności od tego, co ma na co dzień. Skrywając pod pancerzem obojętności multum emocji, każdy z nas rozczuli się nawet na wybiórcze dźwięki najnowszego albumu Antony & The Johnsons z bardzo prostego powodu: Hegarty obnaża nie tylko siebie i swoje słabostki, ale posiada dar wydobywania ze słuchacza jego najskrytszych lęków i przynoszenia im ukojenia. Dziwnym trafem mamy nagle świadomość, że nie jesteśmy sami i nie musimy niczego udawać: ani tego, że kochamy ("I’m In Love"), ani tego, że za miłość chcemy podziękować ("Thank You For Your Love"). Antony wskazuje jedyną słuszną drogę, roztaczając bezkres emocji ("Big White Ocean"), które każdy bez wyjątku nosi każdego dnia w sobie, nawet jeśli nie jest skory do ich pielęgnowania. Niby nic nowego, a jednak niespodziewane ("Everything Is New").
"Teoretycznie te wszystkie cechy, dobitnie manifestowane w refleksyjnej muzyce i tekstach przesyconych staroświeckim romantyzmem - z całym charakterystycznym dla tego nurtu bagażem egzaltacji - powinny skazać Antony'ego na dożywotni byt artysty niszowego, adresującego swą twórczość do niszowej publiczności".
W tym konkretnym przypadku teoria różni się od praktyki w sposób wstydliwy dla wszelkich muzycznych pseudoznawców. Wszyscy ci samozwańczy krytycy muzyczni nie dawali Antony’emu szans na przetrwanie w bezwzględnym show-biznesie, nawet w tym post-Radioheadowym, w którym każdy smutas znajdzie dla siebie miejsce. Oddając się jednak refleksji nad najnowszym dziełem Hegarty’ego, nie można odmówić mu pewnej dozy przebojowości, która sprawdzi się nie tylko na festiwalach "poezji śpiewanej", ale tez w radiu. Czyż nie pięknie jest budzić się w deszczowy poranek przy dźwiękach np. "Ghost" z tym wspaniałym uczuciem, że świat stoi przed nami otworem i żadne zjawy nie straszne?
"Zauważalna jest na "Swanlights" zarazem naturalna, jak i wyrafinowana ewolucja w warstwie muzycznej. Antony tym razem stawia na większą różnorodność stylistyczną i wprowadza szerszą paletę brzmień i barw, wzbogaconą o dźwięki smyczków, instrumentów perkusyjnych czy efektów gitarowych".
Muzycznie Antony i jego partnerzy zbrodni trzymają się obranej niegdyś drogi: przeważa fortepian, niczym w pretensjonalnym dążeniu do tytułu "nowej" (celowo nie piszę: "męskiej") Tori Amos. Podobnie jak wielbiona od dziesięcioleci rudowłosa diva, nasz bohater również sięga po inne środki muzycznego wyrazu i dlatego pobrzmiewają tu i ówdzie instrumenty typu waltornia ("Thank You For Tour Love"), wiolonczela ("I’m In Love"), flet ("Salt Silver Oxygen") czy wreszcie gitara ("The Great White Ocean").
"W kilku utworach wyraźnie odczuć można echa tradycji dawnych, marynistycznych ballad ("The Great White Ocean"), gdzie indziej zaznacza się wpływ impresjonizmu spod znaku Claude'a Debussy'ego ("Ghost"), a raz nawet pojawiają się elementy stylizacji na muzykę arabską ("Swanlights"). Osobnym rozdziałem na płycie jest wywołujący wręcz ciarki duet z Bjork w utworze "Fletta"."
Pytanie pojawiające się samoistnie przy okazji omawiania piosenki "Fletta" brzmi: "Jak wiele osób po raz pierwszy usłyszało niezwykły głos Antony’ego Hegarty’ego dopiero na płycie Bjork "Volta" sprzed trzech lat? Bez najmniejszego ryzyka można odpowiedzieć: 99% czytających niniejszą recenzję. Nie można odmówić islandzkiej megagwieździe udziału w stworzeniu nowej gwiazdki na firmamencie muzycznej awangardy. Rzecz jednak w tym, że wspólne wyczyny wokalne obojga uznanych dziwaków w nagraniu "Fletta" sprawiają wrażenie niczego innego, jak spóźnionej o kilka lat wprawy przed nagraniem "The Dull Flame of Desire" z płyty Bjork. Utworowi "Fletta" brakuje wszystkich cech, jakie posiada wcześniejsza kolaboracja Hegarty/Gudmundsdottir; ich duet AD 2010 to minimum melodyki, nie do końca przemyślana aranżacja i rozmywające się wokale.
"Każdego dnia dziękuję Ziemi za to, że uczyniła mnie istotą transgenderową" pisze Antony w towarzyszącej albumowi "Swanlights" książce. My, słuchacze, powinniśmy premierę omawianej płyty uznać świętem dziękczynienia Antony’emu za jego niezwykłą osobowością sceniczną, tę wykreowaną na potrzeby muzycznego emploi, jak i tę faktyczną, jaka przedziera się przez misternie utkany wizerunek "artysty naznaczonego". Albumem "Swanlights" Hagerty już nie uchyla furtki do swego świata, lecz otwiera drzwi na oścież, zapraszając do siebie, gdzie nie ma podziału na męskie i żeńskie, gdzie nic nie jest nijakie. Prawdziwie brzydkie kaczątko na naszych oczach ponownie zmienia się w ujmującego pięknem łabędzia.
Marcin Recko