The Sunny Side Of The Moon: The Best Of Richard Cheese
Gatunek: Pop
Zazwyczaj brałam na warsztat poważne, bądź mniej poważne (z różnego punktu widzenia) płyty. Ale w związku z szaleństwem pogodowym, żałobą za wakacjami i w myśl starożytnej zasady tomijebizmu dzisiaj będzie coś kompletnie z innej beczki.
Zastanówmy się na samym początku, co jest ciężej wykonać: stworzyć własne kawałki, czy nagrać cover piosenki, którą znają wszyscy (lub przynajmniej znakomita większość)? O ile każde szarpnięcie strun można nazwać własną kompozycją i bronić jej niczym cnoty, tak przy drugiej opcji nie jest już wcale tak radośnie i kolorowo. Odegranie jakiejś kultowej piosenki w dokładnie taki sam sposób, w jaki został nagrany oryginał jest zwyczajnie nudne. Ale skoro łopatologiczne odegranie, zwane inaczej odwaleniem pańszczyzny odpada, to cóż można zrobić? Przecież każdy muzyk chciałby nosić dumnie na piersi plakietkę z napisem "jestem kreatywny!". Pozostaje więc radosna inwencja twórcza.
Taką właśnie inwencję i kompletną nonszalancję zastosował niejaki pan Richard Cheese. Zdeptał legendy i pokazał co o nich myśli. Jednakowoż słuchając tej płyty można dojść do wniosku, że te myśli nie są wcale takie najgorsze, choć chwilami kompletnie nie do ogarnięcia (niczym kocia kuweta). Owszem, punkt widzenia jest prawdopodobnie całkowicie różny od tego, jaki prezentowali autorzy piosenek, ale za to jaki zabawny!
W myśl zasady "Why so serious?" Pan Cheese wziął na warsztat kilka bardzo znanych kawałków, poddał je solidnemu liftingowi, zaaplikował nieco złośliwości (lub jadu kiełbasianego, co kto woli) i niczym w "Chcę być piękna" na płycie "The Sunny Side of the Moon" pokazał nam te wszystkie ślicznotki po tuningu. Co prawda, nasze legendy straciły sporą część ze swojej agresji (prawdopodobnie w zaciszu studia nagrań piosenki odbywały zajęcia w ramach grupy wsparcia, dla utworów z problemami emocjonalnymi) i pazur (ostatecznie tipsy są passe). Solidny, około metalowy klimat poszedł na bezrobocie i prawdopodobnie obecnie napastuje sarenki w lesie. Te kawałki, które miały niespecjalnie rockowe zacięcie, a np. były fankami hip hopu, bądź innych produktów ubocznych działalności zwanej potocznie muzyką miały dostać sporą dawkę klasy. Czy słusznie?
"Rape me" zdaje się być zaproszeniem do dobrej zabawy. To się dopiero nazywa początek płyty!
Nieszczęsne "Fight for your right" brzmi w wykonaniu big bandowym bardziej jak "uprzejmie zapraszam Państwa na prywatkę" niż "rozniesiemy tę budę w sami-wiecie-co". Ta kultowa piosenka w tym wykonaniu stała się raczej miss poprawczaka, niż wielką damą.
Podobnie jest w przypadku "Closer". Utwór wgniatający w fotel, dający do myślenia i powodujący uczucie duszności (szczególnie początek) w wersji prezentowanej na tej płycie leży bliżej półki z napisem "spaprana lobotomia", niż "klasyka gatunku".
"Gin and juice" co prawda mocno wstrząśnięty, a już zdecydowanie wyjątkowo zmieszany ma w sobie dużo więcej klasy niż w oryginale. Z wódy pitej w plastikowym kubeczku stał się całkiem przyjemnym drinkiem z palemką. Wyjątkowo uroczą palemką.
"People = shit" jest moim absolutnym faworytem, majstersztykiem w swojej branży, i chociaż z ogłuszającego, frustrującego i całkowicie dobijającego utworu stał się parodią rodzaju ludzkiego wyszło mu to na zdrowie. Sentencja "Why so serious?" pasuje tu idealnie. Myślę, że co najmniej kilku osobom dobrze by zrobiła zmiana wersji tej piosenki na odtwarzaczu.
Zapewne nie wszystkim wersje proponowane na tej płycie przypadną do gustu, szczególnie panowie z Disturbed zaczną ciskać talerzami w zaciszu domowym (polecam fajans z Włocławka, w takich sytuacjach jest niezastąpiony. Twardszy niż mięśnie Stallone’a i wielokrotnego użytku). Chociaż muszę przyznać, iż wersja lounge "Down with the sickness" jest dużo bardziej jadalna niż oryginał.
Działalność wywrotowa Pana Sera z samego założenia miała być swoistym pastiszem i pokazać jak różnorodnie można interpretować ten sam utwór. I te dwa założenia zostały całkowicie spełnione. Powiedziała bym nawet, że nawet za bardzo. Ciekawostką jest też to, iż utwory zostały bardzo skrócone. Uchowały się najważniejsze, bądź najbardziej rozpoznawalne fragmenty linii melodycznej i tekstu.
Pomysłowi samemu w sobie ciężko coś zarzucić, natomiast słuchając całej płyty jednym rzutem na taśmę już w połowie można dostać bólu zębów od nadmiaru tej radości. Nie sądzę również, aby pan Serek stawiał sobie za cel zepchnięcie z piedestału chociażby Tori Amos, która w moim przekonaniu robi jedne z najbardziej nieprawdopodobnych i klimatycznych coverów. Bo w tym wypadku walka jest wyjątkowo nierówna. Ale przecież nie chodziło o wyścigi.
Niektóre numery nie zostały złamane pastiszem, ba! nawet zrobiło im to na zdrowie. Inne wyszły ze starcia z gatunkiem lounge w miarę obronną ręką i tylko lekko obitymi nerkami (jak chociażby "Creep"). Kilka z nich zostało zupełnie złamanych, straciło swojego ducha i grupa wsparcia kompletnie im nie pomogła, wręcz zaszkodziła. Stały się całkowicie żałosne, nudne i wyprane z emocji. A przecież w dużej mierze o to właśnie w muzyce chodzi. Nie zawsze muszą być to te dobre emocje, czasem trochę frustracji i zagubienia też się przydaje.
Jednakowoż płyta jako całość trąca nieco myszką. Jest śmiesznie, jest wesoło, chwilami pojawia się nutka zdziwienia i niedowierzania. Niestety, jeśli ktoś miał jakąkolwiek nadzieję na różnorodność to powinien ją szybko porzucić. Wszystkie piosenki zagrane są całkowicie na jedno kopyto, głos Richarda Cheese’a też nie ulega znacznym zmianom. Całość przypomina radosne reklamy z lat 50tych w gazetach dla (mniej już radosnych) kur domowych, gdzie wszystko musi być kolorowe, wesołe i uprzejme. Zabrakło mi jakiejkolwiek różnorodności muzycznej, jakichkolwiek zmian. Owszem, przesłuchanie 2 czy 3 kawałków jest wspaniałe, świetnie poprawia nastrój i podziwia się pomysł oraz realizację, ale po 3 można się już poczuć niczym ząb zaatakowany próchnicą. Z całego zachwytu robi się raczej nuda, która raczej nie odpuści już do końca.
Julia Kata