Deacon Blue

City of Love

Gatunek: Pop

Pozostałe recenzje wykonawcy Deacon Blue
Recenzje
Grzegorz Bryk
2020-07-08
Deacon Blue - City of Love Deacon Blue - City of Love
Nasza ocena:
7 /10

Nowy album szkockiego Deacon Blue to piękna laurka złożona czasom, gdy muzykę pop się komponowało i grało na żywych instrumentach, a nie tworzyło według algorytmu i sampli, przy których gibie się sezonowa gwiazda.

Grupa Ricka Rossa na przestrzeni lat znikała, by po czasie się odrodzić, zawiesiła działalność w latach 1994-1999, a przez ponad dekadę 2001-2012 nie wzbogaciła dyskografii o żaden premierowy materiał – głównie dlatego, że członkowie zajmowali się pobocznymi projektami. Od albumu „The Hipsters” (2012) systematycznie wypuszczają kolejne krążki, które nie robią może tyle szumu co hitowe dzieła z przełomu lat 80 i 90, gdy Deacon Blue mieli swoje chwile chwały i należeli do absolutnego topu brytyjskich list przebojów, ale przenoszą słuchacza w świat ślicznych melodii i ulotnych klimatów pełnych ciepła.

Najświeższy „City of Love” to właśnie album ciepły, pogodny, wypchany urokliwymi liniami wokalnymi śpiewanymi przez Rossa i wspomagającą go Lorraine McIntosh, rozkołysany i wypełniony atmosferą sympatycznej melancholii. Delikatne, pełne subtelności dźwięki budujące charakter krążka serwuje mieniące się jasnością pianino (za te partie odpowiedzialny jest zarówno Ross jak i James Prime), a nie bez znaczenia są również często wykorzystywane chórki przenosząc muzykę nieco na grunt soulu.

Zespół rzadko wypuszcza się w momenty przebojowe czy taneczne, bliżej im na „City of Love” do romantyzmu, który najlepiej celebrować w pojedynkę, bądź w parze z najbliższą osobą, bo chyba rzeczywiście w tych numerach jest coś ze spojrzenia zakochanych albo atmosfery zachodów słońca na plaży. Trudno nie rozmarzyć się przy „A Walk in the Woods”, czerpiącym z knopflerowego blues-folku „Come on In” (wybucha tam piękna solówka na pianinie), „Weight of the World” czy zamykającym krążek „On Love”.

Romantyczny spokój na „City of Love” zaburzany jest sporadycznie: w "Hit Me Where It Hurts" gdzie pojawia się gitara zbliżona do U2; "City of Love" nakręci się mocnym perkusyjnym bitem, klawiszowym riffem i świetną gitarą basową; głośniejsze wejście gitar zanotuje "Intervals" a instrumentalnym fragmentem załomocze "Wonderful". Rodzynkiem jest też bluesowy, zalatujący może nawet lekką psychodelią „Keeping My Faith Alive” z tłustym basem.

Całościowo „City of Love” to bardzo spójna płyta dla marzycieli. Trudno się nie rozczulić i rozluźnić przy pięknych partiach pianina czy pieszczących uszy liniach wokalnych. Jest niby intymnie, ale i zaaranżowane na bogato. Słucha się cudnie.