To że Monika Brodka ma fantastyczny głos wiedzieliśmy od dawna. Właściwie to od samego początku, gdy ze swoją słodką buzią ala Alizee i elektryzującą osobowością, porozstawiała po kątach całą konkurencję III edycji Idola, którego zresztą wygrała. Dacie wiarę, że to było 15 lat temu?
Brodka-Artystka zaczęła ujawniać się w okolicy 2010 roku, gdy ukazał się mocno synth-popowy album "Granda" (2010). Powiedzmy sobie otwarcie, że wcześniejsze "Album" (2004) i "Moje piosenki" (2006) były wprawdzie całkiem urocze, ale polską sceną pop nie wstrząsnęły – bo czy pamięta jeszcze ktoś tak głupiutkie pioseneczki jak „Dziewczyna mojego chłopaka”? Można podejrzewać, że obowiązywały wtedy jeszcze post-idolowe kontrakty, które nie do końca pozwalały Monice Brodce pokazać autentycznie swojej muzycznej wrażliwości. Były to krążki wypełnione utworami, które w większości napisali najemnicy albo coverami. Wystarczy wspomnieć, że z tamtej epoki na "MTV Unplugged" jest bodaj tylko "Ten", czyli jedyny utwór, który rzeczywiście w jakiś tam sposób przetrzymał próbę czasu i w wersji unplugged jest naprawdę rewelacyjny, zdecydowanie lepszy od radiowego oryginału poprzez mocno eksperymentalne podejście do kompozycji.
Brodka-Artystka pełnią siły objawiła się dopiero na ostatni studyjnym "Clashes", albumie zjawiskowym i reprezentującym międzynarodowy poziom, na co spory wpływ miało na pewno zatrudnienie światowej sławy producenta Noaha Georgesona (współpracującego chociażby z Charlotte Gainsbourg i The Strokes). Brodka znów porozstawiała polską konkurencję piosenkarek pop po kątach. I choć zaczął nieco dziwaczeć wizerunek artystki, która wpierw eksperymentowała z image à la Kimbra, by później śladem Sinéad O'Connor zgolić włosy, a ostatecznie już we fryzurce "na chłopczycę" pomalować ją na różowo. Już nawet pomijam przedziwne stroje, bo w ostateczności najważniejsza jest przecież muzyka.
A "MTV Unplugged" jest kolejnym po "Clashes" artystycznym strzałem w dziesiątkę i prawdopodobnie jednym z ważniejszych wydarzeń polskiej sceny muzycznej roku 2019. Koncert z 12 kwietnia 2018 zagrany w lubelskim Centrum Spotkania Kultur robi świetne wrażenie intymną, kameralną atmosferą, bogatym instrumentarium a jednocześnie nieprzearanżowaną formą i nieprzerwanie fantastycznym głosem Brodki, która gra pierwsze skrzypce w każdym utworze, nie daje się przyćmić instrumentalistom (w twinpeaksowym "Dreamstreamextreme" jest wręcz niesamowita!). Również gościom, bo na scenie pojawił się zarówno Krzysztof Zalewski (w mocno takim sobie wykonaniu utworu "Syberia") i Dawid Podsiadło (w nieco lepszym "Santa Muerte"). Zasadniczo obaj zaproszeni niewiele swoją obecnością wnoszą do koncertu, więc równie dobrze mogłoby ich nie być.
Z desek Centrum Spotkania Kultur wybrzmiał również interesujący, ale chyba nieco zbyt przeciągnięty cover Nirvany "Heart-Shaped Box" - Brodka już na wstępie zaznaczyła, że jako wychowana na muzyce lat '90 katowała niegdyś unplugged Nirvany, nawet to tego stopnia, że sądziła, że Nirvana gra akustyczny rock. Pozostała część repertuaru to kawałki z "Grandy" i "Clashes", choć nacisk położono na najnowszy studyjny krążek. Z ciekawszych wersji należy wymienić "K.O.", "Horses" (z wyczuwalnymi aluzjami do duetu Cave-Minogue) i zwiewny, dziewczęcy "W pięciu smakach". Jednak krążek smakuje najlepiej jako nierozerwalna całość.
Nad produkcją pieczę sprawowali Luc Smith (znany ze współpracy z Foals) i podobnie jak w przypadku "Clashes" Noah Georgeson - mistrzowską robotę słychać od razu, bo "MTV Unplugged" brzmi genialnie. Monika Brodka kontynuuje więc passę sukcesów przede wszystkim artystycznych. To obecnie dojrzała, w pełni ukształtowana artystka, której warto słuchać.