Po przesłuchaniu "Written In Scars" mam coraz większe obawy, że Jack Savoretti nigdy nie przebije się do świadomości szerokiego grona odbiorców. Mimo że piosenki pisze całkiem niezłe.
Nie znałem wcześniej twórczości tego koleżki, choć ma na koncie już kilka płyt. Nawet najnowsza, "Written In Scars" (miała premierę rok temu, a teraz ukazuje się jej rozszerzona reedycja) zupełnie mnie ominęła, mimo że na chwilę wdarła się do pierwszej dziesiątki najlepiej sprzedających się płyt w UK. Ale cóż z tego, skoro o Jacku w ogóle nie słychać w eterze?
Pomijając temat opieszałości wytwórni, trzeba podkreślić, że Jack po prostu nie jest artystą, za którego muzyką mogłyby rozglądać się dziesiątki tysięcy osób. Owszem, facet dobrze śpiewa, tworzy zgrabne utwory i ładnie je aranżuje. Sęk w tym, że zupełnie niczym się nie wyróżnia.
Słuchając "Written In Scars" mój długopis ani razu nie powędrował w stronę kartki, by zapisać: "o, to jest coś ciekawego i wartego wyróżnienia w tekście". Twórczość Savorettiego jest dość jednostajna, mało urozmaicona, ani przez moment nie trzyma w napięciu. Ot, po prostu przyjemnie brzęczy w tle.
A czym brzęczy? Mieszanką folku, popu czy dylanowsko rozumianego songwritingu. Słyszę na krążku echa fascynacji choćby Chrisem Rea, Mumford & Sons (baaardzo podobna barwa głosu wokalisty), ale też Coldplay i… Moby’ego. Melodyka "The Other Side Of Love" jest jakby żywcem wydarta z krążka "18".
Jeśli miałbym zarekomendować wam jakieś kawałki do przesłuchania w pierwszej kolejności, to - oprócz wspomnianego wyżej - wskazałbym "Broken Glass", subtelną, całkowicie akustyczną balladę z miękką linią basu oraz ukryty pod numerem 9. kawałek tytułowy, którego introdukcja to sprytne nawiązanie do flamenco oraz twórczości The Shadows.
Jednak w tych piosenkach nie ma magii i wyjątkowości, która przyciągałaby do nich na dłużej. Wpadają jednym uchem, drugim wyfruwają, przez co Jack Savoretti staje się partią wyłącznie na jedną randkę. Szkoda.
Jurek Gibadło