Nawet nie wyobrażacie sobie jak tragiczny jest ten album.
Meksykanie, którzy go nagrali, powinni czym prędzej przeznaczyć blaszeczki na jakieś szczytne cele np. niech dodają je jako talerzyki do burrito tudzież tacos, żeby się ktoś sosem nie ufajdał. Albo niech zagryzają nimi tequile. Cokolwiek. Tylko, na Boga, niech nie próbują wciskać tego światu!
Pomysł jest prosty jak niemiecka autostrada. Kilku muzyków skrzyknęło się prawdopodobnie przy wyjątkowo podłym mezcal i postanowili grać te najbardziej weselne numery Morrisseya w estetyce mariachi. Znając ostatnie występki ex-The Smithsa, gdyby usłyszał Mexrrissey, zapewne nie na żarty by się pogniewał, najpewniej by ich też porządnie sklął, może nawet stłukł. Słusznie zresztą, bo nawet jeśli flagowce Morrisseya nie są dziełami sztuki, to ich meksykańskie wersje powinny być puszczane niegrzecznym dzieciom w ramach pokuty. Nie są to niestety cudeńka rodem z baru Titty Twister... Nadają się właściwie tylko na jakieś wyjątkowo mocno zakrapiane meksykańskie weselicho, na którym porządnie spici goście mogliby wpieprzyć orkiestrze. Ku przestrodze.
Bo tego się słuchać nie da. Przy tym psy z rozpaczy wyjął, a samochód rzęzi i charczy, ale nie odpali. "No Manchester" jest tym bardziej straszne, gdy się człowiek zorientuje, że ta banda cwanych Meksykańców przerobiła tylko 7 piosenek (25 minut), a reszta albumu to ich koncertowe wykony z Radiolovefest WNYC w Nowym Jorku, przy których - sądząc po okrzykach - nawet ktoś się bawił. Grupa przerobiła: "First of the Gang to Die", "The Last of the Famous International Playboys", "Mexico" (a jakżeby inaczej!), "Suedehead", "The More You Ignore Me, The Coser I Get" i "We Hate It When Our Friends Become Successful". Dlaczego akurat te? Pewnie nie znaleźli w dyskografii Morrisseya numerów z dłuższymi tytułami.
No dobrze, ale dlaczego to jest aż tak złe? Bo brzmi tak jakby niespecjalnie wprawna grupa instrumentalistów stwierdziła, że chce być orkiestrą. Stwierdzenie staje się bardziej przerażające, gdy okaże się, że Mexrrissey składa się z kilku znanych meksykańskich muzyków - taka supergrupa mariachi. Jak świadczy to o poziomie meksykańskiej muzyki? Licho. Kto pozwolił na wystawienie swojemu krajowi takiej cenzurki? Mnie proszę nie pytać. Tym większa się dzieje tragedia, bo to grono zacnych muzykantów stwierdziło, że puści swoje przeróbki w świat w formie płyty, gdy tymczasem ich miejsce jest w podrzędnych tancbudach, tudzież na jakichś meksykańskich festynach parafialnych. Niechże założą sombreros i podgrywają turystom do mole poblano pałaszowanego w hacjendzie.
Czy coś na "No Manchester" nadaje się do słuchania? Może momentami trąbki. Jeśli się lubi trąbki. Ale umówmy się i powiedzmy sobie szczerze - Chuck Mangione to to nie jest.
Grzegorz Bryk