David Bowie

Blackstar

Gatunek: Pop

Pozostałe recenzje wykonawcy David Bowie
Recenzje
2016-01-27
David Bowie - Blackstar David Bowie - Blackstar
Nasza ocena:
8 /10

Porozmawiajmy o Davidzie Bowiem. Niewiele nam, Polakom, dano czasu by poznać jego muzykę.

Kiedy artysta z pomocą marketingowych zagrywek, dzięki pierwszej z kilku opowieści o kosmicznej podróży majora Toma w "Space Oddity" i postaci Ziggiego Stardusta zyskiwał popularność, Polska gniła kulturowo za żelazną kurtyną, a gdy na początku lat '80 stał się światową mega gwiazdą pop, w kraju nad Wisłą Chris Niedenthal zrobił słynne zdjęcie z transporterem opancerzonym SKOT na tle kina "Moskwa", które stało się ponurą pocztówką z czasów stanu wojennego.

W szarej Polsce nie było miejsca dla tak niejednoznacznej, barwnej i dziwacznej postaci jaką był Bowie. Nie pomagała mu zresztą grupa kultowych dziś dziennikarzy, przede wszystkim radiowych, którzy w latach ‘70 i ‘80 kreowali gusta w naszym kraju. Dziś, w dobie Internetu, ciężko uwierzyć, że muzyczną świadomość przynajmniej trzech następnych pokoleń ukształtowała garstka ludzi. Nie lubili oni Bowiego, prawdopodobnie za sprawą androgenicznego i zmanierowanego wizerunku nigdy go nie zrozumieli. Wiara w etos poważnego artysty umierającego za sztukę, pamiątkę po ideałach rycerskich, jaki wyznawali prezenterzy nie mieściła się w skandalizującym produkcie jakim był David Bowie. Bo wizerunek Bowiego był przede wszystkim sztuczką marketingową zakrojoną na niewyobrażalną wtedy skalę.

Artysta manipulował mediami, wykorzystywał je do własnych celów, sam stworzył z siebie gwiazdę i celebrytę. Szokował od początku kariery. W wywiadzie dla Michaela Wattsa przyznał, że jest gejem i to zaledwie kilka lat po tym jak homoseksualizm przestał być przestępstwem - wyznanie niewiele miało wspólnego z prawdą, a w samym jego głoszeniu chodziło jedynie o medialny skandal. Podobną bzdurą wygadywaną ku uciesze mediów były hasła, jakoby świat potrzebował nowego Fuhrera, a Hitler był pierwszą gwiazdą pop. Ciężko uwierzyć w prawdziwość tych słów, gdy weźmie się pod uwagę, że wypowiadają je usta człowieka, który wychował się w zrównanych z ziemią przez bombowe naloty Luftwaffe Brixton i Bromley. Na koniec szokować miał cudaczny wizerunek będący jeszcze mocniej przerysowaną wersją jego przyjaciela i rywala, Marca Bolana: chuda sylwetka, marchewkowe włosy, obcisłe ciuszki, a do tego spojrzenie o dwóch różnych oczach (pamiątka po bójce o kobietę z przyjacielem, Georgem Underwoodem). Tak za sprawą pierwszego alter ego Bowiego, Ziggy'ego Stardusta, narodził się glam rock.

Tylko dwie historie splatają Polskę z artystą. Pierwsza miała miejsce w roku 1976 (mniej prawdopodobna wersja mówi, że był to rok 1973), w drodze do Moskwy, gdy Bowie w asyście Iggy'ego Popa podróżował koleją przez nasz kraj - szary i brudny, złowrogi i ponury. Po tej wizycie napisał w kooperacji z mistrzem ambientu, Brianem Eno, utwór "Warszawa" - znalazł się on na krążku "Low", pierwszej części słynnej "Trylogii Berlińskiej", a także dał początek grupie Warsaw (przechrzczonej później na Joy Division). Legenda głosi, że podczas krótkiego postoju na dworcu Warszawa Gdańska Bowie miał kupić płytę Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk" - by zweryfikować tę opowieść trzeba by jednak przeszukać monstrualną kolekcję winyli jaką artysta zebrał na przestrzeni kariery, choć gdy dziś słucha się kompozycji Stanisława Hadyny "Helokanie" i drugiej części "Warszawy" legenda jakby przybiera postać faktu. Drugie spotkanie z Polską jest już znacznie bliższe w czasie, a zarazem podsumowuje obopólne relacje. Chodzi o gdański koncert z roku 1997, który ostatecznie został odwołany z powodu słabej sprzedaży biletów. Rozeszło się kilkaset sztuk na cały stadion Lechii, choć kuriozalnie dziś trudno znaleźć kogokolwiek z branży, kto tego biletu akurat by nie kupił.

Było to zresztą mało istotne, bo status Bowiego-gwiazdy był już wtedy nieco zaśniedziały, a sam artysta walczył z twórczą niemocą ciągnącą się od czasów "Scary Monsters" (1980) i wyrachowanego, od podstaw wpisującego się w popowy mainstream "Let's Dance" (1983). Rozgrzeszenie miał przynieść wiek XXI. Dopiero wydane w 2002 roku, małe arcydziełko art popu, krążek "Heathen" (mogący rywalizować z innym genialnym przedstawicielem tego gatunku, "Up" Petera Gabriela, wydanym zresztą w tym samym czasie), nieco rozjaśniło czarne chmury jakie zebrały się nad artystą. Gdy wydawało się, że Bowie znów jest w ofensywie, również za sprawą powrotu do łask Tony'ego Viscontiego, producenta przez wiele lat skłóconego z Bowiem, jego karierę przerwał na bez mała dziesięć lat występ z 25 czerwca 2004 roku na niemieckim Hurricane Festival. Zakończył się on dla artysty zawałem. Od tamtego czasu Bowie zniknął z mediów niemal całkowicie.

Twórczość Bowiego w Polsce była przez długie lata słuchana w wąskiej grupie fanów, gronie wręcz elitarnych outsiderów, wydaje się, że lepiej znaliśmy go z kariery aktorskiej niż muzycznej. Przyczyniły się do tego głośne obrazy jak kultowa ekranizacja powieści Christiane Vera Felscherinow "My, dzieci z dworca Zoo" czy skandalizujące "Ostatnie kuszenie Chrystusa" Martina Scorsese. Wszystko to sprawiło, że Bowie-muzyk pojawił się w Polsce późno, bo dopiero za sprawą hucznego i niespodziewanego zarazem "The Next Day" (2013). Jego sława przybyła do nas wraz z zagraniczną ekstazą na wieść o nowym krążku milczącego od dziesięciu lat artysty. Ekstazą do takiego stopnia ortodoksyjną, że aż zaraźliwą, a choroba rozprzestrzeniła się głównie przez Internet. Gdy więc Bowie się w Polsce wreszcie pojawił, bez mrugnięcia okiem i głębszej refleksji zaakceptowaliśmy go jako geniusza muzyki pop, mistrza skandalu, artystę totalnego i Bóg wie kogo jeszcze.

Kiedy w listopadzie 2015 roku ukazał się pełen tajemniczego uroku teledysk do nowego utworu "Blackstar" zwiastujący album o tym samym tytule, zdawało się, że David Bowie ma zamiar znów na stałe zagościć w świadomości masowego odbiorcy. W klipie pojawia się kapitalne ujęcie szkieletu dryfującego w przestrzeni kosmicznej na tle zaćmionego przez księżyc słońca - w świetle późniejszych wydarzeń można się zastanawiać, czy to nie aby tak zakończyła się właśnie ostatnia kosmiczna podróż majora Toma. Utwór przybrał formę dwuczęściowej suity i w swojej kompozycji nawiązuje do tytułowego numeru z albumu "Station to Station" (1976), czasów gdy Bowie walczył z uzależnieniem kokainowym. Mroczny, gęsty, posępny i nieco orientalny klimat utworu nadaje ton całemu, pogrążonemu w ciemnych barwach krążkowi, który ukazał się 8 stycznia, w 69 urodziny muzyka i na dwa dni przed jego śmiercią. Tworzą go przede wszystkim fantastyczne partie fletu i saksofonu Donny'ego McCaslina, czasem nawet big bandowe, stanowiące obok łamanego beatu podstawę brzmienia nowego albumu Bowiego - tu również można doszukiwać się powrotu do źródeł, saksofon był bowiem pierwszym instrumentem młodego artysty zainspirowanego Johnem Coltranem.

Bowie znany był z podmiotowego traktowania swoich muzyków, byli współpracownicy często mówią wprost o kradzieży pomysłów, w tej kwestii cechowała go brutalność, przy której nawet Bruce Springsteen zdaje się być szefem idealnym. Na "Blackstar" towarzyszy mu zupełnie nowy skład instrumentalistów. Jedyną stałą postacią jest tu producent, Tony Visconti. Zespół złożony został z muzyków jazzowych, którzy w znacznym stopniu odcisnęli swój ślad na materiale - można uznać go za swoistą mieszankę jazzu eksperymentalnego i art popu. Najlepiej widać to w wydanych już w 2014 roku na singlu zapowiadającym składankę "Nothing Has Changed" utworach "'Tis a Pity She Was a Whore" i "Sue (Or in a Season Of Crime)". Na "Blackstar" numery odświeżono, nadano im niezwykle eksperymentalny, połamany i przesiąknięty industrialnym mrokiem charakter, bliski temu co na przełomie wieków tworzyła spółka Mastelotto-Gunn-Belew-Fripp, dwaj ostatni współpracowali przecież z Bowiem jeszcze w czasach "Trylogii Berlińskiej". "Sue (Or in a Season Of Crime)" uzbrojono w rwany gitarowy riff i psychodeliczny śpiew mocno pachnące twórczością w odcieniu karmazynu.

Nieco mniej awangardowy jest sączący się gęstym, niepokojącym klimatem "Lazarus", o którego brzmieniu stanowi bogata linia basu, przeszywający śpiew Bowiego i po raz kolejny doskonałe, eteryczne partie saksofonu wymieszane z industrialnymi uderzeniami gitary. Poprzez autobiograficzny tekst i teledysk prowadzący narrację z perspektywy przykutego do szpitalnego łóżka Bowiego chowającego się w finale w szafie, może być odczytywany jako ostatnie pożegnanie artysty z życiem, a zarazem pesymistyczne przeczucie, że jego twórczość wcześniej czy później zostanie zapomniana.

Najsłabszym punktem albumu zdaje się być zupełnie nijaka "Girl Loves Me" - monotonny numer oparty na powtarzanych frazach i zaaranżowanych prawdopodobnie przez Tony'ego Viscontiego instrumentach strunowych. "Dollar Days" zaczyna się od fortepianowo-saksofonowego preludium, by przejść w akustyczno folkowe klimaty wzbogacone o niebanalną sekcję i wypełniony tęsknotą, lekko teatralny wokal Bowiego śpiewający o nieuchronnie nadchodzącej śmierci. Po raz kolejny Donny McCaslin częstuje słuchaczy doskonałą solówką na saksofonie. Album wieńczy nieco rozwlekła, electropopowa kompozycja "I Can't Give Everything Away" z drugim planem w stylu Moby'ego - jedyna gdzie po całej plejadzie zatopionych w dusznym pesymizmie obrazów, można zaczerpnąć powietrza i dzięki jaśniejszemu, pełnemu przestrzeni brzmieniu klawiszy poczuć ulgę i nadzieję. Kompozycję uzupełniają free jazzowe solówki McCaslina, harmonijka Bowiego i wariująca w tle gitara Bena Mondera. Doskonałe zwieńczenie świetnego, niebanalnego albumu.

To co rzuca się w oczy już od pierwszego odsłuchu, to stoicka dojrzałość materiału, mimo często wyegzaltowanych wokali. Zdaje się, że ich emfatyczny charakter tuszuje jazzowy intelektualizm instrumentalistów. W połączeniu z popową formą wychodzi niesłychanie oryginalna, wysublimowana mieszanka o artystycznym sznycie łącząca w spójną całość tak odmienne kulturowo gatunki jak jazz i pop. Każe to stawiać nowy materiał Bowiego gdzieś na biegunie formalnego eksperymentu, dostatecznie artystycznego by zachwycać się niebanalnym kolażem, ale i wystarczająco atrakcyjnego dla mainstreamu. Całość dopełnia rewelacyjna produkcja Viscontiego.

Krążek nie zdążył zadomowić się w świadomości słuchaczy, gdy zaledwie dwa dni po jego premierze światem wstrząsnęła wiadomość, że David Bowie nie żyje. Ruszyła plejada interpretacji jakoby album był traktatem poświęconym nadchodzącej śmierci. Tytuł "Blackstar", a właściwie to "★", czyli "czarna gwiazda", w slangu astrofizyków oznacza martwe obiekty w kosmosie, a radiologowie używają takiego terminu w zestawieniu z nowotworami - Bowie umarł na raka wątroby. By jednak rozmawiać o warstwie lirycznej płyty należy przywołać zaczerpnięte z teorii literatury pojęcie stylu symbolicznego. Zakłada on bowiem, że tekst nabiera treści dopiero w zetknięciu z podmiotem interpretującym. Odkąd Bowie spotkał przedstawiciela Beat Generation, awangardzistę Williama Burroughsa, stosował technikę cut-up. Wycinał przypadkowe wersy i słowa, a później losowo zestawiał je ze sobą, tworząc dobrze brzmiące zdania. Bowie eksperymentował z cut-up już w czasach "Trylogii Berlińskiej" i wiele wskazuje, że tę samą technikę zastosował na "Blackstar". Pozwala to każdemu słuchaczowi z osobna dostrzegać w tekstach to co sam chce zobaczyć, niekoniecznie zaś to co chciał przekazać poeta.

Jeden z biografów Bowiego, Paul Trynka, napisał że "kosmici są nieśmiertelni". Wielu ludzi wierzących w teorie spiskowe sądzi, że David Bowie pochodził z innej planety i tak naprawdę nie umarł. Na potwierdzenie przytaczają fakt, że ciało skremowano bez udziału świadków, a pogrzebu zgodnie z życzeniem artysty, w ogóle nie było. Tajemnica przez całe życie otaczała Bowiego i jak powiedział Visconti: "Jego śmierć nie różniła się od jego życia - była dziełem sztuki". Jeśli przyjrzeć się tym doniesieniom bardziej metaforycznie, to jest w tym sporo racji. Umarł David Bowie, być może odszedł również major Tom, ale Thin White Duke i Ziggy Stardust wciąż będą żyli. Prawdopodobnie rzeczywiście są nieśmiertelni.

Nam, Polakom, niewiele dano czasu na poznanie Davida Bowiego. Ledwo trzy lata. Artysta odszedł, ale żyje przecież jego dziedzictwo i historia jaką napisał. Wciąż, niczym wehikułem czasu, możemy do niej wracać i poznać tą niejednoznaczną i oszałamiająco barwną postać. Rozmawiajmy o Bowiem jak najdłużej, najlepiej przy dźwiękach jakie po sobie zostawił. Dlaczego nie mielibyśmy zacząć właśnie od końca, od mrocznego, ale przede wszystkim rewelacyjnego "Blackstar"? Pamiętajmy: Bowie to człowiek, który spadł z księżyca, a kosmici są nieśmiertelni.

Grzegorz Bryk
http://polkazwinylami.blogspot.com/