Przy pierwszym albumie Hurts jawnie i mocno deklarowałem swój antagonistyczny stosunek do brytyjskiego duetu. Z czasem (na całe szczęście) diametralnie zmieniłem zdanie i pokochałem twórczość synthpopowych muzyków z Manchesteru.
Drugi album, choć minimalnie gorszy od debiutu, wzniecił apetyt na eksperymentalne oblicze projektu i przy trzecim, zatytułowanym "Surrender" powinienem skakać z radości. Theo Hutchcraft i Adam Anderson sprokurowali album dalece odbiegający od wszystkiego, co do tej pory nagrali. Okazuje się jednak, że nie jest to powód do radości.
Symptomy zmiany stylu słychać było już na "Exile", ale drugi krążek Brytyjczyków pozostawał dziełem smutnym, nostalgicznym, na wskroś romantycznym, ale pełnym ciężkich smaczków i zaskakujących zwrotów akcji. Trójka jest prawdziwym rollercoasterem, od EDM, przez skoczne i wesołe piosenki, po disco i funk ("Lights"). Rozpiętość stylistyczna, a co za tym idzie, umiejętność pisania piosenek niezależnie od gatunku, zazwyczaj jest powodem do wystawiania niemałych laurek. A tu proszę, wyzbycie się pierwiastka romantyzmu i zwrot w stronę światła, a do tego zintensyfikowanie tanecznych zapędów duetu, doprowadza do mojej dezaprobaty całości.
Nie chcę pisać o tej płycie źle, zwłaszcza, że singiel "Some Kind of Heaven" czy powerpopowe "Nothing Will Be Bigger Than Us" (synth prawie jak u Alesso) dają potężnego energetycznego kopa, ale im dalej w las, tym - choć gęściej - mało ciekawie. Panowie próbują swych sił na różnych polach, jak choćby w "Rolling Stone", następcy "Mercy" z "Exile", dodając do swojej twórczości basowego ciężaru. Czy potrzebnie? Nie wiem, to zależy jak mają wyglądać ich obecne koncerty, choć tu wątpię, że zrezygnują z dotychczasowego wizerunku romantyków rzucających róże ze sceny.
Największą wadą płyty jest jednak to, że panowie - choć wcale tego nie potrzebują - chcą rywalizować z dużo większymi od siebie zespołami. Skala popularności Hurts to jeszcze nie poziom rockowych gigantów i ten album mimo chęci duetu, w żaden sposób tego nie zmieni. Pisanie stadionowych hitów pozostawmy Muse i im podobnym, a zranieni z Manchesteru niech przypomną sobie z czego tak naprawdę zasłynęli i dlaczego w klubach na dwa tysiące osób jest im najlepiej. Tam jeszcze mogą wytworzyć mroczną, w miarę intymną atmosferę i pokusić się o dobre produkcyjnie show.
Przy czwartym albumie Brytyjczycy być może wrócą do pierwotnej wizji swojego zespołu, minimalistycznego, chwytającego za serce, bez siłowania się z gigantami rocka, czego sobie i czytelnikom mocno życzę. Póki co, w swojej kategorii wagowej, piekielnie nośnego popu, są prawie bezkonkurencyjni. Niech tak zostanie, a "Surrender" na razie traktuję jako mały wypadek przy pracy. Ot, album pełny nadmiernej egzaltacji i chęci przypodobania fanom komercyjnej elektroniki. Zresztą, wydaje mi się, że w niedługim czasie usłyszymy przynajmniej jeden electro house’owy remix materiału z tego krążka. Wspomnicie moje słowa i sami sobie odpowiedzcie, dlaczego będzie to "Why" lub "Nothing Will Be Bigger than Us".
Na koniec: nie zrażajcie się do tej płyty przy pierwszym odsłuchu. Dajcie jej co najmniej kilka szans i chcąc nie chcąc, zweryfikujcie swoje dotychczasowe uczucia. Nie ukrywam, że przez pewien czas byłem fanboyem zespołu, dziś pozostaję wiernym fanem, ale krytycznym jak nigdy dotąd. Co ciekawe, pewnie tylko do marcowego koncertu. Potem, cóż, sami wiecie jak to jest, pewnie ponownie zwariuję.
Grzegorz "Chain" Pindor