Blues Traveler w swojej podróży dotarł do miejscowości o nazwie "Beznamiętność".
Nie będę wam ściemniał - muzyka grupy z Princetown nigdy, ale to nigdy mnie nie podniecała. Generalnie nie przepadam za kapelami bluegrassowymi czy innymi jam-bandami (no, może poza załogą Dave’a Matthewsa), gdyż ich wesołkowatym piosenkom bliżej do niezbyt lotnego popu, niż bluesa, z którego teoretycznie czerpią.
Blues Traveler przez większość wydawnictw, z którymi obcowałem, balansował na granicy akceptowalności mojej percepcji. Za sprawą "Blow Up The Moon" udało mu się przebić sufit. Wesołkowatość i słodycz tego krążka sprawia, że wręcz rzygam tęczą w otoczeniu stada krów, gnanych przez kowbojów poprzez muzyczną prerię. Deszcz dobrych inspiracji i ciekawych pomysłów dawno, oj dawno tu nie padał.
Na "Blow Up The Moon" dominują kawałki utrzymane w średnim i wolnym tempie, ni to bluesowe, ni to country’owe, bliższe najgorszym momentom Kid Rocka, niż powiedzmy osiągnięciom wspomnianego Matthewsa. W podkładach nie dzieje się zupełnie nic: gitary, sekcja i klawisze grają kombinacje akordów już milion razy podane (że wspomnę "I Can Still Feel You", w refrenie bliźniacze "With A Little Help From My Friends" w wersji Cockerowskiej). Wyróżnia się za to harmonijka. In minus. Instrument Joe Poppera miejscami brzmi, jakby był przeznaczony dla dzieci w wieku 3-5 lat, jest piskliwy i nieprzyjemny, plastikowy w soundzie.
Amerykanie próbowali ratować się udziałem gości - w każdej piosence pojawia się jakaś postać spoza zespołu. Taki New Hollow nawet daje radę, dość agresywnie, trochę na modłę Thin Lizzy, podchodząc do refrenu "Jackie’s Baby". Ale już takie "Castaway" i "Vagabond Blues", w których udzielają się Dirty Heads i Rome Ramirez stanowią prawdziwe kuriozum. Pierwszy utwór to płaskie jak brzuch Anny Lewandowskiej reggae. Potencjał refrenu tego drugiego zostaje z kolei ukatrupiony przez nędzne rapowanie w zwrotkach.
Nieprzyjemna w odbiorze jest ta płyta. Wydawać by się mogło, że styl Blues Traveler predestynuje ich do kojenia duszy, tymczasem moją totalnie wymęczył. "Blow Up The Moon" ma więc szansę zebrać najgrubszą powłokę kurzu, spośród wszystkich płyt leżących na mojej półce. Nie sądzę bowiem, bym w przeciągu najbliższych 100 lat choć raz do niej wrócił.
Jurek Gibadło