Ocean Colour Scene to jeden z tych zespołów, które wypadałoby znać, a mimo usilnego wytężenia pamięci nic nie przychodzi mi do głowy.
Trudno pominąć kapelę, która istnieje już dwadzieścia cztery lata i wydała w tym czasie dziesięć albumów. Jak się okazuje nie zrobiła ona wielkiej kariery poza Wielką Brytanią, choć nie jest to usprawiedliwienie dla nas, słuchaczy, bowiem muzyka z Wysp przyjęła się u nas jak mało która. Czyżby chodziło w tym przypadku tylko o mało chwytliwą nazwę? Wytłumaczenia można poszukać na najnowszej płycie zatytułowanej "Painting".
Debiut Ocean Colour Scene przypadł na początek dużej popularności indie-rocka. Choć brzmienie kapeli oparte było jednak na starszym nurcie britpopowym, została ona ciepło przyjęta przez rodzimych słuchaczy i szybko jej utwory znalazły się na wysokich miejscach krajowych list przebojów. Poza supportowaniem Oasis, podpisaniem kontraktu z MCA Records oraz wydaniem dziesięciu płyt nie odnotowałem jednak większych sukcesów Ocean Colour Scene. Ostatnia płyta "Painting" nie jest też czymś, co na długo pozostanie w mojej pamięci.
Składający się z czternastu utworów album to podróż w głąb klasycznego britpopu. Nie ma się się więc co dziwić, że takie granie nie odnalazło się na polskim gruncie, bo punktów wspólnych z robiącym u nas furorę indie-rockiem ma ono niewiele. Mimo wystarczających możliwości instrumentalistów i przyzwoitych wokali, trudno przebić się przez cukierkowe aranżacje i momentami groteskowo brzmiące partie śpiewane.
Na plus należy zaliczyć słyszalną lekkość w grze, która przekłada się na przyjemny odbiór, nie generujący jednak większych wrażeń odsłuchowych. Nie można powiedzieć też, że wszystkie partie wokalne i refreny nie brzmią ciekawie, jednak w większości pozostawiają one uczucie niedosytu i nie powodują chęci powrotu do tych melodii. A szkoda, bo słychać drzemiącą w Ocean Colour Scene moc tworzenia porywających kompozycji. Może się pomyliłem i tak właśnie powinien brzmieć britpop w najlepszym wydaniu. Nadal jednak nie jestem przekonany, więc polecam ten album jedynie fanom gatunku.
Kuba Chmiel