Pamiętam, że kiedy pierwszy raz spotkałem się z muzyką szwedzkiego Arch Enemy pomyślałem coś w stylu: "zespół z naprawdę niezłym wokalistą". Problem w tym, że słuchałem wtedy albumu pt. "Wages Of Sin" z 2001 roku, nagranego już z następcą wyrzuconego z zespołu kilka miesięcy wcześniej wokalisty Johana Livy, którym była... Angela Gossow.
W istocie niemiecka frontmanka (frontwoman?) dysponuje głosem, który mógłby zawstydzić niejednego wokalistę w szeroko pojmowanej ciężkiej muzyce, a od momentu jej zaangażowania do zespołu, o Arch Enemy zrobiło się głośno. Niemniej, na symboliczną dekadę studyjnych wojaży Arch Enemy z Angelą w składzie, zaznaczoną premierą albumu "Khaos Legions", odniosłem wrażenie, że kapela ma o wiele mniej do zaoferowania niż było to w latach poprzednich.
Paradoksalnie, następca "The Root Of All Evil" z 2009 roku zdążył już namieszać w popularnych rankingach, bo obecność nowego krążka Arch Enemy na 78 miejscu listy Billboard 200 stanowi najlepszy wynik w historii grupy. Prawdopodobnie na taki stan rzeczy miał wpływ pomysł na skomponowanie "Khaos Legions", który zgodnie ze słowami perkusisty Daniela Erlandssona polegał na wykorzystaniu "tony inspiracji, począwszy od dużej melodyjności ku ekstremalnej ciężkości". Rzeczywiście, ósmy studyjny album grupy przesycony jest rozlicznymi melodiami i fikuśnymi solówkami gitarowymi, a nawet partiami klawiszowymi, które jednak zepchnęły brzmienie Arch Enemy w kierunku szerszego grona odbiorców. Wspominanej przez Daniela Erlandssona "ekstremalnej ciężkości" znalazło się tu jak na lekarstwo.
Na krążku trwającym niespełna godzinę Szwedzi zaoferowali łącznie czternaście utworów, w tym trzy krótkie instrumentale utrzymane głównie w mrocznym, gitarowym klimacie. Gitary braci Ammott stanowią szkielet kompozycji, co pewnie może stanowić małe zaskoczenie dla osób słabo znających twórczość grupy. Wszak wokale rozpoznawalnej Angeli Gossow pewnie nie brzmiałyby dobrze bez oprawy instrumentalnej Amottów, którzy chyba trochę pod prąd (a może z prądem?) wyłamali konwencję, z której zasłynął zespół. Jeśli dawniej w muzyce Arch Enemy niuanse stanowiły heavy metalowe zacięcia, a materiał był zdominowany przez ciężkie death metalowe riffy, o tyle na "Khaos Legions" sytuacja się odwróciła, bo pomijając agresywne wokale Angeli, takie utwory jak "Bloodstained Cross", "City Of The Dead" czy "Thorns In My Flesh" mogłyby ozdobić niejeden album z heavy metalowej półki.
Fani starego brzmienia szwedzkiego zespołu mogą jednak odetchnąć z ulgą, bo przeciwwagę odczuwalnie lżejszej natury z pewnością stanowią takie petardy jak "Through The Eyes Of A Raven", "Cruelty Without Beauty" czy "Secrets", które nawiązują do najlepszych pozycji grupy, łączących agresję bezlitośnie dziurawioną chwytliwymi partiami melodyjnymi. Interesującym, ale też tu i ówdzie irytującym zabiegiem stały się dziwne pomysły związane z dosyć skutecznie wyizolowanym melancholijnym nastrojem, który przy współpracy Amottów i Erlandssona potrafił urodzić się w utworach Arch Enemy w najmniej spodziewanym momencie ("Bloodstained Cross", "No Gods, No Masters" czy "Cult Of Chaos").
Ostatecznie, dosyć wymagającym zadaniem było dla mnie poskładanie finalnego wrażenia po pierwszym, trzecim czy nawet piątym odsłuchu "Khaos Legions". Premierowy materiał Arch Enemy, pomimo dużej ilości naprawdę fajnie wykorzystanych pomysłów, nosi w sobie coś niespójnego. Bracia Ammott, którzy tradycyjnie odpowiadają za większość utworów, prawdopodobnie postanowili otworzyć się nowe grono odbiorców ich muzyki. Dlatego w nutach "Khaos Legions" znalazło się wiele kompromisowych pomysłów, które sprawiły, że premierowy krążek grupy będzie lekkostrawny nawet dla osób stroniących od melodyjnego death metalu. Nie wiem jednak, czy owa lekkostrawność zwiastuje dobre czasy dla Arch Enemy.
Konrad Sebastian Morawski