Po trzech latach przerwy, Amerykanie z Kansas atakują po raz piąty w karierze. To jednocześnie pierwszy krążek po zmianie barw klubowych na Nuclear Blast. Nieważne jednak, czy ktoś przechodzi z Liverpoolu do Chelsea, czy w odwrotnym kierunku, ważna jest forma, w jakiej się znajduje. A czego by nie mówić, Origin na nowym albumie nie spuszcza z tonu.
Muzykę Origin zwykło się określać technicznym death metalem. To stwierdzenie, choć prawdziwe, nie oddaje w pełni tego, co dzieje się na płytach tego projektu. Przecież swego czasu muzykę takich zespołów jak Death, Cynic, Pestilence czy Nocturnus również nazywano technicznym death metalem. Lepszym odnośnikiem jest tu słowo 'brutalny'. Brutalny death metal najlepiej opisuje to, co gra Origin.
Kunszt muzyków jest niezaprzeczalny. Docenić go jednak mogą jedynie koneserzy, gdyż dla przeciętnego zjadacza chleba będzie to jedynie niezrozumiały łomot. Mój ojciec (budowlaniec) twierdzi, że do stworzenia takiej muzy wystarczy jeden człowiek - jego pracownik z uruchomioną wiertarką udarową. Ale to mówi ktoś, kto w samochodzie słucha Queen ("to jest muzyka!"), a za najlepszy zespół metalowy uważa Metallicę ("tych przynajmniej da się słuchać").
"Entity", podobnie jak i inne albumy Origin, można słuchać na dwa sposoby. Pierwszy wymaga dokładnego wsłuchania się, policzenia nut granych w danym utworze, wyłapywania wszystkich niuansów (a tych jest w muzyce Origin niemało). Słowem, rozbierania tego grania na czynniki pierwsze.
Drugi to założenie, by poddać się żywiołowi, pozwolić sobą zawładnąć. Bez sensu jest doszukiwać się na "Entity" jakichś chwytliwych partii, które mogłyby zostać w pamięci na dłużej. Ta płyta ma zdemolować słuchacza w trakcie jej trwania, a po wszystkim pozostawić oczyszczonego. Takie, swoiste katharsis powinno towarzyszyć słuchaniu tego albumu. I przyznam, że tak właśnie się czułem. Jakby tuż obok mnie przeszło tornado, które, jakimś cudem, pozostawiło wszystko w pokoju w nienaruszonym stanie.
Jeśli już na czymś koniecznie ktoś chciałby się skupić, to przede wszystkim na grze bębniarza Johna Longstretha. Ten facet ma niesamowity styl. Oczywiście, gitarzystom nie można nic zarzucić, ale tych bębnów słuchać można do znużenia (co raczej nie nastąpi zbyt prędko). Nie ma się co zastanawiać, jak ktoś lubi Nile, Hate Eternal czy Skinless, powinien czym prędzej sięgnąć po recenzowany krążek. Inni zaś lepiej, by trzymali się od niego z daleka. Kto nie rozumie tego rodzaju muzyki, przy okazji tej płyty raczej nie zmieni zdania. Świetna robota kwartetu z Kansas, choć mam wrażenie, że panowie wciąż mogą nagrać coś jeszcze lepszego, na miarę poprzedniego "Antithesis".
Sebastian Urbańczyk