Pantheist nie zawodzi. Czwarty album, kolejny raz inny niż poprzedni i kolejny raz prezentujący świetny poziom. To bez wątpienia jedna z najjaśniejszych gwiazd doom metalu, i to niekoniecznie tego ograniczonego tylko do funeralowej stylistyki, nawet jeśli wciąż nie doczekała się szerszego uznania.
Przyznaję, że miałem chwilę zwątpienia, po usłyszeniu naprawdę kiepskiego kawałka, jaki kapela zaprezentowała na wydanym w ubiegłym roku splicie "Unveiling The Signs". Na szczęście, "Barock" okazał się tylko wypadkiem przy pracy, do którego nie warto wracać. "Pantheist" takich wpadek już nie zawiera, choć zespół powędrował w dość nieoczekiwanym kierunku, całkowicie odchodząc od stylistyki zaprezentowanej na doskonałym, przebogatym, mieniącym się różnymi kolorami "Journey Through Lands Unknown". To chyba dobrze, bo wątpię czy udałoby się powtórzyć ten sukces, nagrywając następny materiał w podobnym stylu. Kostas i spółka na pewno mieli tego świadomość, dlatego recenzowana płyta jest diametralnie odmienna od swej poprzedniczki.
Tym razem nie ma mowy o takim zróżnicowaniu, jakie miało miejsce wcześniej, "Pantheist" jest zdecydowanie bardziej spójny i jednolity. Deathmetalowe partie, z użyciem growlingu, zredukowano właściwie do zera (Kostas Panagiotou operuje tu niemal wyłącznie czystym śpiewem), zapomnijcie też o Hammondach (pojawiają się w śladowych ilościach, zdecydowanie dominuje zwykłe brzmienie klawiszy) czy akustyczno-folkowych momentach. Można powiedzieć, że Pantheist powrócił do korzeni, choć i to nie odda całej prawdy. Owszem, to materiał tradycyjnie doommetalowy, więc pod tym względem bliższy dwóm pierwszym albumom, chociaż tamte nie były jednak aż tak czyste gatunkowo, jak najnowszy "Pantheist".
Kapela nagrała krążek uporządkowany i bardzo piosenkowy (oczywiście, jak na doom metal, operujący blisko 10-minutowymi kompozycjami), który skupia się na nastroju i znakomitych melodiach. Muzyka płynie niespiesznie, dźwięki są eteryczne, kojące i po prostu piękne. Wiem, że przymiotniki w rodzaju ‘melancholijny’ czy ‘smutny’ to banały niemal zawsze przywoływane przy opisach tego typu materiałów, ale określenia tego rodzaju same cisną się na usta podczas odsłuchu "Pantheist". Wydaje się, że dzieje się tu niewiele, nie ma jednak mowy o nudzie. Po zagłębieniu się w album, zaczyna się dostrzegać rozmaite smaczki, mimo że nie ma ich tu w nadmiarze; zwłaszcza w najbardziej urozmaiconym "The Storm", w którym znalazło się miejsce na jedyny fragment z użyciem growlingu, fajną wstawkę na basie, świetny motyw na gitarze akustycznej, trochę w stylu flamenco, a nawet trąbkę (tak to przynajmniej brzmi, bo głowy nie dam). Okazuje się też, że 4:59 jest zdecydowanie bardziej funeralowy, niż inne kawałki.
Ocena trochę niższa niż w przypadku "Journey Through Lands Unknown", przede wszystkim dlatego, że "Pantheist" to nieco mniej odważny album. Tak czy owak, to bez wątpienia jedna z lepszych płyt w tej stylistyce, jakie dane mi było usłyszeć w bieżącym roku. Już teraz jestem ciekaw, co na następnym krążku wymyśli Kostas, ale jestem dziwnie spokojny, że ponownie da radę. Polecam z czystym sumieniem.
Szymon Kubicki