Obok Periphery i Animals As Leaders, to właśnie Tesseract jest najpopularniejszym zespołem grającym zupełnie nową muzykę w metalowym światku. Mowa tutaj o gatunku, który swą nazwę wziął od charakterystycznego dźwięku wydobywanego w trakcie gry na gitarze, czyli djent.
Co prawda, sama łatka djent może zbyt wiele nie mówić, ale zapewniam, że muzyka jest równie futurystyczna co samo wyrażenie. Nurt ten, jakby ktoś jeszcze nie wiedział, zrodził się dzięki szwedom z Meshuggah, którzy spopularyzowali polirytmię jak i mechaniczne granie w metalowej muzyce. Djent sam w sobie jest stosunkowo młody, a wytwórnią, która upodobała sobie tego typu połamańce, jest Sumerian Records. Jednakże przypadek Tesseract nie potwierdza sumeryjskiej reguły, i tak też, Anglicy trafili pod skrzydła Century Media.
''One'' to nie do końca materiał premierowy, w głównej mierze na debiucie znajdują się utwory, które wcześniej już krążyły po sieci w postaci demówek czy nawet jednej epki. Aczkolwiek, tamte wersje są niczym w porównaniu do tego, co słyszymy na ''One''. Poprawiono brzmienie, dodano śpiewane wokale, już nie będące dziełem czarnoskórego wokalisty, będącego swego czasu znakiem rozpoznawczym zespołu. Tym razem odpowiada za nie uroczy chłopak o białej cerze, i niesamowitych możliwościach wokalnych. Dan Tompkins, bo o nim mowa, w pewnym sensie zdefiniował odpowiedni dla tego typu grania styl śpiewu. Co prawda, w głównej mierze oparty na czystych partiach, z rzadka urozmaiconego growlingiem tudzież screamami, a paradoksalnie nawet falsetem w kolosalnym, dziewięciominutowym ''Eden''.
Jeżeli chodzi o warstwę muzyczną, są momenty gdy natłok skomplikowanych struktur rytmicznych i technicznych zagrywek może psuć odbiór ''One'', ale biorąc pod uwagę to, że są młodzi, i chcą jak najwięcej pokazać (bo mają co), wybaczam im ten ''mankament''. Pięćdziesiąt minut z Tesseract to w żaden sposób czas stracony, nawet jeśli nie do końca jesteśmy w stanie ogarnąć gdzie jest ''raz''. W każdym bądź razie, ''One'' to koncept liryczno-muzyczny, opowiadający o dominacji maszyn we współczesnym świecie, oraz tego, gdzie postęp technologiczny może nas zaprowadzić. Albo inaczej - co nas czeka, gdy się to dopełni.
Dlatego też, by spoić całość pod względem muzycznym jak i tekstowym powstała sześcioczęściowa, piekielnie mocna w wyrazie, kosmicznie przestrzenna suita, będąca testamentem Brytyjczyków dla otaczającego ich świata. Multum wspaniałych, mechanicznych riffów, akustyczne, melodyjne pasaże, potężnie brzmiące breakdowny, emocjonalny atak, rozpacz, lament (dosłownie, bo jest nawet i taki utwór), ale i ciepło, radość - wszystko to oferuje nam ''Concealing Fate'', a nawet i więcej. Jednak by w pełni cieszyć się obcowaniem z tymi dźwiękami, należy do Tesseract podejście bardzo indywidualnie, dać sobie trochę czasu na oswojenie z tym materiałem, bo gwarantuje, że ciężko jest to wszystko ogarnąć za jednym podejściem. Przytaczany już powyżej przykład ''Eden'', jako jedna kompozycja to opus magnum, i najbardziej reprezentatywny utwór na całym albumie, definiujący formę i kształt djentu na rok 2011, zahaczającego nawet o ambient/prog-rock.
Minusem w tego typu muzyce jest tak hermetyczne, cyfrowe i klarowne brzmienie, iż fani klasycznego technicznego metalu spod znaku np. Atheist i tym podobnych, zostaną przytłoczeni równością tego materiału, pietyzmem z jakim dokonano nagrania. Co prawda, tym właśnie charakteryzuje się djent, aczkolwiek nie miałbym nic przeciwko gdybym choć raz, a nawet dwa, usłyszał jakiś dysonans. Z plusów - jeśli jesteś muzykiem sekcji rytmicznej w zespole rockowo/metalowym, ścieżki basu i perkusji na ''One'' to elementarny przykład tego jak grać zajebiście kreatywnie, z drivem, i mocą, jakiej pozazdrościć mogą wszyscy ci perkusiści, którzy są z blastem za pan brat. ''One'' to dopiero początek. Ciekaw jestem co będzie na ''Two''. Oj, ciekaw!
Grzegorz ''Chain'' Pindor