Każdy materiał Agalloch to niełatwa rzecz dla recenzenta. To jeden z najbardziej emocjonalnych zespołów, jakie znam, który perfekcyjnie odzwierciedla istotę muzyki jako nadnaturalnego bytu będącego czymś więcej niż tylko banalną sumą nut i dźwięków. A próba przekucia tego zjawiska w słowa z góry skazana jest na niepowodzenie.
Ich muzę najlepiej po prostu poznawać, w oderwaniu od jakichkolwiek opinii czy ocen.
Agalloch przez lata zyskał absolutnie kultowy status i ma to odzwierciedlenie nie tylko w cenach, jakie ich epki i winyle osiągają na ebay'u. To, za co dziś wychwalane są niektóre bandy z szuflady zwanej post-black, Agalloch robił dawno temu. Przykładowo, to właśnie im przysługuje laur pierwszeństwa w łączeniu black metalu z postrockiem. Jednocześnie, kapela wciąż trzyma się na uboczu tego wszystkiego, co dzieje się na jakiejkolwiek 'nazwanej' scenie, za co dotychczas płaciła niemałą cenę w postaci braku szerszej popularności. Zapaleńcy dobrze znają twórczość tych wyjątkowo mało amerykańskich Amerykanów, ale do większej rozpoznawalności bandu jeszcze daleko. Sam zespół zdaje się zresztą raczej cieszyć swym wciąż niszowym statusem.
"Marrow of the Spirit" dość niespodziewanie może przyczynić się do zmiany tego stanu rzeczy. Krążek został przyjęty bardzo dobrze, niekiedy wręcz entuzjastycznie; w kilku magazynach czy portalach wylądował nawet na szczycie podsumowań minionego roku. Agalloch stał się zjawiskiem, które zdecydowanie wypada znać i którym śmiało można się posłużyć, by błysnąć w towarzystwie osłuchaniem i szerokimi horyzontami muzycznymi. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że następuje to z ewidentnym poślizgiem. Prawda jest bowiem taka, że najnowszy krążek niestety nie wytrzymuje porównań z żadnym z trzech dotychczasowych fenomenalnych długograjów. To właśnie za nie (a zawężając jeszcze bardziej, za dwa pierwsze materiały) należały się tej kapeli wiernopoddańcze hołdy. Nie pierwszy raz jednak zdarza się sytuacja, że zespół zauważony i doceniony zostaje ze sporym opóźnieniem, w momencie, gdy największe dzieła ma już dawno za sobą.
Dla jasności, nie chcę powiedzieć, że "Marrow of the Spirit" to materiał słaby. Przeciwnie, wciąż trzyma poziom. Jest bardzo dobry, chwilami wręcz znakomity, jednak poprzeczka zawieszona została na tyle wysoko, że tym razem portlandczycy najzwyczajniej nie zdołali jej przeskoczyć. Zresztą, gdyby chodziło tylko o ten feler, nie byłoby większego problemu. Bardziej zauważalne jest, że Agalloch nie operuje już na tym poziomie emocji, nie czaruje słuchacza w niemal magiczny sposób, tak jak dotąd bywało. Mimo kolejnych odsłuchów, odbijam się od tego materiału, jak od tafli lodu. Owszem, to iście zimowy krążek, ale nie o to chyba chodziło jego twórcom.
Wraz z najnowszym pełnometrażowym albumem Agalloch bez wątpienia powrócił na stare tory. To dla Amerykanów normalne; od samego początku polem do eksperymentów były bowiem mniej ("The Grey") lub bardziej udane epki (ze zwieńczeniem w postaci genialnego "The White"). Każda kolejna płyta to kolejny krok na tej samej ścieżce. Krajobrazy ewoluowały, jednak ścieżka pozostawała ta sama. Tak jest i tym razem, bo większą część "Marrow of the Spirit" wypełniają typowe dla zespołu patenty. Panowie grają tak charakterystycznie, że ich twórczości nie da się pomylić z czymkolwiek innym.
Z drugiej strony, po raz pierwszy pojawiają się pewne dłużyzny, nieśmiało zarysowane mielizny, na których osiada zainteresowanie słuchacza. Nie jestem do końca przekonany, czy tak wyraźne wydłużenie czasu trwania utworów wyszło kapeli na zdrowie. Wcześniej kawałki przekraczające dziesięć minut zdarzały się sporadycznie. Tu barierę tę pokonują aż cztery kompozycje, na sześć zawartych na płycie. Pisząc o dłużyznach, mam na myśli przede wszystkim drugi "Into the Painted Grey" oraz trzeci "The Watcher's Monolith". To typowe agallochowe utwory, które w zdecydowanej części bazują na powtórzeniach dawno już wykorzystanych pomysłów. Nie pomogło (a może nawet przeszkodziło) nieco mocniejsze zwrócenie się w stronę black metalu. Słychać to przede wszystkim w wokalizach Johna Haughma, który prawdopodobnie od czasów debiutu nie używał tak często blackowego skrzeku. Zresztą, sam początek albumu (poza skrzypcowym interludium "They Escaped the Weight of Darkness") najbardziej nawiązuje właśnie do "Pale Folklore", również dzięki zredukowaniu post-rockowych partii. Pozostając w typowej dla siebie stylistyce, Amerykanie postanowili spróbować też czegoś innego, choć wyraźniej słychać to w drugiej, zdecydowanie lepszej części płyty, z której można by wykroić kolejną, znakomitą kolorową epkę.
To, co najlepsze, zaczyna się właściwie w końcówce "The Watcher's Monolith", gdzie urokliwa partia fortepianu płynnie przechodzi w 17-minutowy doskonały "Black Lake Nidstång". Piękne otwarcie kawałka, przeciągnięte dźwięki gitary, trochę w stylu Dylana Carlsona, akustyczna solówka, później elektroniczny fragment zagrany na syntezatorach mooga - coś fantastycznego! Nie można nie wspomnieć o zamykającym krążek przejmującym "To Drown", który dzięki wykorzystaniu skrzypiec zbliża się nastrojem do wisielczego soundtracku do "Zabójstwa Jesse’go Jamesa...". W tle słychać także jakieś dziwne odgłosy, być może wykorzystano tu wymienione we wkładce instrumenty perkusyjne - szklane, metalowe, a nawet wykonane ze skamieniałych kości.
Choć zabrakło nieco do najlepszych dokonań zespołu, dzięki "Marrow of the Spirit" Agalloch kolejny raz udowadnia, że wciąż pozostaje jednym z najoryginalniejszych, nietuzinkowych tworów na szeroko pojętej ’metalowej’ scenie. Sprawdźcie sami.
Szymon Kubicki