Ktoś kiedyś określił muzykę Szwedów z Falconer jako Iron Maiden na speedzie. Jak w takim razie opisać muzykę Włochów? Iron Maiden na speedzie popijanym napojem izotonicznym? Nie widzę inaczej.
To już kolejny raz, kiedy wchodzimy w świat walki dobra ze złem zamieszkiwany przez czarnoksiężników, elfy, smoki i temu podobne postaci. Co sprawia, że tak infantylna w swoim charakterze muzyka ma taką siłę nośną? Znajduje tylu odbiorców? Odpowiedź na to pytanie zostawiam komuś, kto będzie chciał pisać pracę magisterską na temat roli fantastyki w kulturze masowej.
Pomijając otoczkę twórczości Rhapsody Of Fire, skupię się na samej muzyce. To, że Włosi grać potrafią, wie każdy, kto choć pobieżnie zapoznał się z ich dokonaniami. Muzycy ci są bardzo biegli w swej sztuce; jeśli idzie o metal, można śmiało powiedzieć, że miejscami ocierają się o wirtuozerię. Znakomici gitarzyści i klawiszowiec, wtórujący im perkusista i charakterystyczny wokal, to musi być przepis na sukces. Dodać do tego duże umiejętności kompozycyjne i otrzymujemy pełny obraz.
"Cold Embrace Of Fear" to już drugie wydawnictwo Rhapsody Of Fire w tym roku. Tym razem jest to 35 minutowy utwór podzielony na 7 części.
Na początku Włosi wrzucają nas w jakąś dramatyczną akcję, sluchamy dialogu między postaciami, później napięcie narasta, po czym w trzeciej części zaczyna się właściwe granie. Dość surowo brzmiący temat gitarowy, bez żadnych ozdobników przechodzi w liryczny fragment, przy którym, jestem o tym przekonany, niejednej pannie zmiękną nogi. Fabio śpiewa nastrojowo niczym najwięksi klasycy italo disco w swoim ojczystym języku. Trwa to niedługo, sytuacja szybko się rozwija, aż przychodzi szturm w postaci świetnego refrenu, w którym dominuje męski chór. Przyznaję, że w tym momencie mam chęć zamowić kolczugę i ruszyć w środku lata na pole nieopodal polskiej wsi, gdzie co roku odbywa się inscenizacja wielkiej bitwy. No kto pozostałby obojetny na taki refren?! Nieco dalej pojawia się doskonały fragment na chór żeński, którego z pewnością zazdrości Christopher Johnsson. Obok klasycznie heavy metalowych riffów, na tej krótkiej płycie znajdziemy ornamenty w postaci świetnych solówek gitarowych i klawiszowych. Jestem przekonany, że gdyby Vivaldi dożył naszych czasów i miał chęć uzyć gitary w swojej twórczości, zrobiłby to w podobny sposób.
Szkoda, że płyta trwa tak krótko; spragnionych więcej można odesłać do wcześniejszego materiału, wydanego przez Włochów w tym roku. Dla mnie słuchanie tego materiału to świetna zabawa.
Sebastian Urbańczyk