Mar de Grises to prawdopodobnie najbardziej znany reprezentant melodyjnego, klimatycznego doom metalu z Ameryki Południowej. Zespół pochodzi z Chile, a "Streams Inwards" to jego trzeci album. Poczynania kapeli śledzę od debiutu, wydanego sześć lat temu nakładem Firebox Records. Był to całkiem ciekawy krążek, łączący w sobie ciężar i surowość klasycznego doom/death metalu z klimatycznymi klawiszami oraz łagodnymi dźwiękowymi plamami.
Efekt okazał się całkiem oryginalny, nic więc dziwnego, że Chilijczycy już wtedy zostali zauważeni. Z tego punktu wyjścia zespół, na kolejnym materiale, zdecydowanie powędrował w stronę jeszcze bardziej melodyjnych obszarów, nieco śmielej korzystając przy tym z elektroniki. O ile jednak na "Draining The Waterheart" taka formuła jeszcze się sprawdzała, tak na recenzowanej płycie, pierwszej wydanej nakładem Season Of Mist, sztuka ta udała się tylko połowicznie.
Niby większych różnic nie widać, ale ogólne wrażenie, jakie pozostawia po sobie "Streams Inwards" nie jest jednak w pełni zadowalające. Przede wszystkim, zespół poszedł jeszcze dalej w kierunku wygładzenia brzmienia i wyeliminowania wszelkich śladów surowości w muzyce. Całość jest bardzo bezpieczna i nieinwazyjna, również dzięki temu, że w wielu momentach oddala się od doomowych dźwięków, a zbliża bardziej do stylistyki typowej dla dark metalu, a może nawet dla depresyjnego rocka z okolic Katatonia. Owszem, Mar de Grises wciąż tworzy całkiem zgrabne, wpadające w ucho melodie; umiejętnie splata je z mocniejszymi partiami. Niemal w każdym utworze Chilijczycy potwierdzają, że znakomicie czują się w tym, co robią. Niestety, najwyraźniej czują się w tym na tyle dobrze, że w sposób naturalny dryfują w stronę coraz bardziej łagodnych dźwięków.
Skutek jest oczywisty i przewidywalny - zbyt częste przekraczanie granicy nadmiernego zasłodzenia kompozycji. Dzieje się tak na przykład w "Shining Human Skin", całkiem przyzwoitym kawałku, który został dość mocno zdemolowany przez koszmarny refren, jak też w "Sensing the New Orbit" czy "Catatonic North". Sporo fragmentów na tym krążku sprowadza się po prostu do mało atrakcyjnego, przynajmniej dla mnie, smucenia. Trzeba jednak również przyznać, że w tej kategorii to bardzo dobra robota. Nie do końca leży mi obrana przez zespół stylistyka, ale obeszło się bez wiochy i poczucia żenady.
Co ciekawe, najlepsze momenty na albumie także nie do końca pasują do doomowej szuflady. Myślę tu przede wszystkim o "Spectral Ocean", trzyminutowym instrumentalu, z interesująco użytą elektroniką, nieco brudzącą brzmienie oraz "Knotted Delirium". Ten utwór z kolei nosi bardzo wyraźne piętno Ulver. Znakomicie brzmią tu partie fortepianiu, połączone z delikatną elektroniką; w całość dobrze wkomponowała się nawet dalsza, bardziej klasyczna część tej kompozycji. Warto wspomnieć również o najbardziej nietypowym, dodanym do limitowanego wydania płyty bonusowym "Aphelion Aura". Tutaj Chilijczycy wykorzystali kobiecy wokal (z sukcesem zresztą) i zbliżyli się bardziej do triphopowych obszarów, choć wciąż sposób wykorzystania instrumentów klawiszowych jednoznacznie wskazuje na wspomnianych wyżej Norwegów. Podobają mi się te kawałki i, mimo że daleko im do oryginalności, nie miałbym nic przeciw temu, by Mar de Grises obrał w przyszłości właśnie ten kierunek. Teraz jest przyzwoicie, ale zbyt blisko muzycznej sztampy. Gdzieś po drodze kapela utraciła sporo ze swej oryginalności, zarysowanej wyraźnie na debiucie, a zbliżyła się zanadto do mocno wyświechtanej już stylistyki. Wciąż jednak pokazuje, że stać ją na więcej. Ciekawe, co przyniesie następny materiał.
Szymon Kubicki