Watain

Lawless Darkness

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Watain
Recenzje
2010-09-29
Watain - Lawless Darkness Watain - Lawless Darkness
Nasza ocena:
8 /10

Gdyby kiedykolwiek skonstruowano miernik kultowości, w tej chwili pikałby pewnie szaleńczo, wskazując na zagrażające zdrowiu stężenie tego 'pierwiastka'. OK, może nie pikałby aż tak mocno, bowiem od przejścia pod skrzydła Season of Mist Watain nagrywa coraz bardziej melodyjne albumy, czym skutecznie odstrasza część, co mroczniejszych, ortodoksów.

Jakby tego było mało, sprzedaje się coraz lepiej, a nawet wydał singla promującego "Lawless Darkness". Lista grzechów, jak widać, pęcznieje.

Tak czy owak, na pewno razić może dysonans między deklarowaną przez muzyków radykalną postawą życiową, opowieściami Erika o rzekomym odrzuceniu wszystkiego tego, co wiąże się z normalnym funkcjonowaniem w społeczeństwie, a ewidentnie komercyjnym potencjałem muzyki Watain, dziesiątkami udzielanych wywiadów, czy  ekskluzywnym wydaniem "Lawless Darkness" z dołączonymi (uwaga!) wisiorkiem, flagą oraz czarną świecą. Biznes jest biznes - wytwórnia chce wyjść na swoje, nawet jeśli równa się to zbanalizowaniu przekazu kapeli. Nie takie rzeczy zdarzały się jednak w metalowym światku, więc oburzanie się na rzeczywistość zostawiam innym.

Faktem jest, że Watain to teraz bardzo gorąca nazwa; bez wątpienia jeden z najważniejszych szwedzkich zespołów black metalowych. Poza tym, dzięki dokonanemu na wcześniejszym "Sworn to the Dark" wyraźnemu zwrotowi w stronę bardziej melodyjnego grania, zgrabnie postawił się w roli naturalnego spadkobiercy nieświętej pamięci Dissection; co więcej, wywiązuje się z niej nadzwyczaj dobrze. "Lawless Darkness" to kolejny krok w tym kierunku. O muzyce Dissection można powiedzieć wiele, jednak z pewnością nie to, że była trudnoprzyswajalna. Nic więc dziwnego, że to samo odnosi się do twórczości Watain, co musi mieć ten skutek, że wielu miłośnikom ich debiutu, czy też entuzjastycznie przyjętego "Casus Luciferi" coraz trudniej zrozumieć obecne oblicze Szwedów.


Przypadek Dissection dowodził także fałszu twierdzenia, że radykalny światopogląd musi nierozerwalnie łączyć się z radykalną muzyką. Wiele przykładów, także (a może zwłaszcza) spoza metalowego podwórka potwierdza, że niekiedy bywa całkowicie odwrotnie, a diabeł melodii wcale się nie boi. Nie ma sensu roztrząsać tu faktycznego światopoglądu lidera Watain; faktem jest, że nie mam problemu z muzycznym kierunkiem, w którym zespół ten obecnie podąża.

"Lawless Darkness" to bardzo udany album, który imponuje złożoną strukturą i kompozycyjnym rozmachem. Bez wątpienia, nadaje się, a wręcz wymaga nie jednego, a wielu przesłuchań. A wszystko to osiągnięte bez uciekania się do pseudosymfonicznych zagrywek, efektownej tandety wzorowanej na muzyce filmowej, bez chórów, brokatu, cekinów czy innego podobnego badziewia. Watain ma własny, wyraźnie rozpoznawalny styl, mimo oczywistych nawiązań do wspomnianego już Dissection i pociągu muzyków do epickich klimatów w stylu Bathory, czy nawet Primordial ("Lawless Darkness"). Talent zespołu do tworzenia wpadających w ucho motywów nie podlega kwestii i jeśli tylko zaakceptuje się takie podejście do blackmetalowej materii, recenzowana płyta staje się materiałem, którego nie można pominąć. Jest coś w muzyce Szwedów, co nie pozwala mi przejść obok niej obojętnie, choć zazwyczaj wybieram bardziej surowe dźwięki.            

Jednocześnie jednak nie jest to krążek w pełni doskonały, choć to nie nadmiar mniej lub bardziej słodkich fragmentów jest winny temu, że nie padam przed nim w niemym zachwycie na kolana. Przede wszystkim, nie obeszło się bez dłużyzn. Cały album, wraz z bonusowym, świetnym zresztą, coverem Death SS, trwa niemal 80 minut. To naprawdę sporo. Trudno zrozumieć, czemu taki na przykład "Wolves Curse" musi ciągnąć się przez dziewięć minut? Ten, bez wątpienia bardzo dobry utwór tylko by zyskał, gdyby przyciąć go o połowę. Podobnie jest z wieńczącym album, 14-minutowym "Waters of Ain", z założenia monumentalnym epilogiem, z gościnnym (niestety bardzo skromnym) udziałem samego Carla McCoya (gdybym o tym nie przeczytał, sam bym się nie zorientował). Paradoksalnie, nie oznacza to jednak, że "Lawless Darkness" wieje nudą. Absolutnie nic z tych rzeczy. Po prostu, tendencja do wydłużania utworów, obowiązkowego wplatania solówek i innych ozdobników osłabia siłę paru naprawdę udanych i konkretnych motywów przewodnich. Znakomity skądinąd "Total Funeral" kopałby jeszcze bardziej, gdyby go trochę odchudzić. Nie obraziłbym się także, gdyby nieco mocniejsze momenty obecne w prawie każdym numerze, na przykład w "Death's Cold Dark" czy "Reaping Death", trwały nieco dłużej. Taka jednak była wizja zespołu, a w niej na prostolinijne naparzanie najwyraźniej nie było już miejsca.


Polecam, zwłaszcza tym, którzy wciąż tkwią w przekonaniu, że zatęchła piwnica jest jedynym miejscem, w którym może narodzić się wartościowy black metal.

Szymon Kubicki